Pół dnia na wkurwie – tak miał nazywać się ten wpis. Ale to już nieaktualne. Ani pół dnia (ponieważ niemalże 13 godzin), ani na wkurwie, jako że przetoczyło się po mnie wiele innych stanów emocjonalnych. A było to tak…
[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność.]
PRZYGOTOWANIA | NA MIEJSCU | ZAWODY | PO ZAWODACH
Bieg Rzeźnika – dla niektórych najstarsze i najlepsze górskie bieganie w Polsce, dla innych syndrom tego, jak komercja zżera wszystko, nawet sport ekstremalny (zobaczcie ilu było sponsorów). Dla mnie – nazwa klucz – klucz otwierający drogę do świata opisywanego w Born to Run i kolejnych dziesiątkach książek, które pojawiły się później w moim życiu. Bieg, o którym sobie myślałem: „ale byłoby niesamowite tam wystartować”. Myślałem i myślałem… aż do 5 czerwca 2015, kiedy stanąłem na linii startu biegu, którego profil trasy wygląda w ten sposób.
Bieg Rzeźnika – przygotowania
Wszystko zaczęło się wybitnie niewinnie – podczas zimowej fejsbukowej rozmowy szef BBLMW zapytał czy bym nie miał ochoty polecieć w Rzeźniku z kimś, kogo on zna i wie, że ta osoba, też ma ochotę. Do startu ponad pół roku, maratony chwilowo mi się przejadły… co miałem nie chcieć? I tak znalazłem się na liście startowej (oraz poznałem Dori).
BBLMW / rebelrunners.club pomógł w ogarnięciu pakietu, my z Dorotą zajęliśmy się trenowaniem i pod koniec maja stanęliśmy przed lustrem prawdy: po czterech miesiącach przygotowań za ciężcy, z tygodniami biegowymi poniżej 50K (moja średnia miesięczna 225K), z zaledwie dwoma biegami górskimi w portfolio, startujemy w 80-kilometrowym ultra. No cóż…
… słowo się rzekło, w sieci pochwaliło – trzeba napierać. Gdzieś w tyle głowy miałem schowaną nadzieję, że pomoże mi codzienne 20-30km, które jeżdżę od stycznia rowerem. Miałem rację. Częściowo.
W sumie mój czteromiesięczny okres przygotowawczy to:
- 900K treningów biegowych (odrobina drugiego zakresu, poza tym lekkie i w terenie). W tym: 1x50K; 5x32K – część w Górach Świętokrzyskich ; 7x25K – część po Kampinosie
- 1800K wyjechane rowerem (górskim, intensywnie) po mieście
- Start w dobowych zawodach na schodach
- I lekka kalenistyka, jak akurat miałem drążek nad ręką
U Doroty sprawa wyglądała nieco poważniej, gdyż po drodze połamała życiówkę na 5K, 10K, 21K, 42K oraz maratony w Dębnie i Krakowie w tygodniowych odstępach czasu. Za to dłuższych rzeczy biegała jeszcze mniej niż ja. Taka z nas dobrana para.
Bieg Rzeźnika – w drodze na start
Plan na bieg był banalny – poczytać co trzeba zabrać (i zabrać to) sprawdzić wyniki zwycięzów z roku poprzedniego i dodać do nich po 50% czasu na każdym punkcie kontrolnym, a potem biec. Zrobiłem tabelkę, spakowałem worek i korzystając z podwózki (Jan, Jędrzej – dzięki i szacun za piękny wynik!) ruszyliśmy przez pół Polski ku wyzwaniu…
… po drodze uzupełniając sen, kalorie oraz ćwicząc silną wolę, gdyż akurat tego dnia połowa Polski wyległa na procesje, które uparły się wchodzić / schodzić z drogi akurat przed naszym wehikułem.
Bieg Rzeźnika – baza i okolice
Na miejscu panował nastrój biegowego święta. Niewielka Cisna została zalana przez kilka tysięcy biegaczy i osób im towarzyszących (sam Rzeźnik to 700 par, a tu jeszcze Rzeźnik na raty, Rzeźniczek, Rzeźniczątko…), nad którymi starali się zapanować organizatorzy i bardzo pomocni wolontariusze Fundacji Bieg Rzeźnika. Po lekkim zawirowaniu z odnalezieniem swojego numeru startowego (dla formularza zgłoszeń imię i nazwisko to nie nazwisko i imię) odebraliśmy nasze sponsorskie pakiety (nic dodatkowego poza tym, że bezpłatne), zapakowaliśmy worki na przepaki (czyli punkty na trasie, gdzie organizatorzy czekają z jedzeniem i piciem, a startujący mogą uzupełnić swój ekwipunek o wcześniej wysłane tam rzeczy) i zajęliśmy się aklimatyzacją w Bieszczadach…

Baza biegu Rzeźnika w Cisnej. Ostatnie zdjęcie autorstwa: Pawła Kosina
Było sympatycznie i bardzo urokliwie, tylko wizja pobudki o 00:30 by zdążyć na start nie napawała mnie nadmiernym entuzjzmem. Jak i fakt, że szukając noclegu w ostatniej chwili (głupota i efekt tego, że się w tym temacie nie dogadaliśmy ze sponsorem) znaleźliśmy (OK, Dorota wyrwała) sympatyczną miejscówkę jakieś 15 kilometrów od miejsca zbiórki. Tak – 15K, o 00:30, w Bieszczadach, bez samochodu. Jak hardcore, to hardcore. Jak mieliśmy się stąd dostać na start?
Odpowiedzią okazała się pomoc ze strony Krzysztofa Piecha (Sklep Fast Foot), który to będąc znajomym znajomych zebrał się i… przyjechał po nas o 1:15! – jakbym nie widział, to bym nie uwierzył w takie pokłady altruizmu. Krzysiek okazał się kopalnią wiedzy, gdyż nie dość, że doświadczony w górach, to jeszcze kilka dni wcześniej próbował swoich sił w Rzeźniku Ultra. Co polecam Wam z rozmowy z nim, to podpowiedź by zbiegając nie patrzeć na przeszkody, lecz wypatrywać miejsc, gdzie można bezpiecznie postawić stopę.
Po trzech godzinach przerywanego snu podróż na linię startu w Komańczy była odrealnionym przeżyciem. W środku nocy, w środku Bieszczadów, jechać bez mała godzinę, by następnie ten sam dystans przebiec w drugą stronę? Po drodze mijaliśmy konwoje autokarów zwożących ekipy do miejsca zbiórki, co jeszcze pogłębiało poczucie absurdalności tego wszystkiego, a ja sam zastanawiałem się jakiż to impuls przekonał mnie, bym nie zabierał w góry żadnego ciucha z długim rękawem. I bym spakował zestaw do spania do worka na przepak…
Na miejscu mieliśmy akurat tyle czasu, by po raz ostatni skorzystać z cywilizowanej ubikacji (z wi-fi!) i raz jeszcze pomyśleć co my tu robimy…
Po czym czas na myślenie się skończył. Ruszyliśmy!
Bieg Rzeźnika: 00-30K | ale o co tu chodzi?
Start punktualnie o 3:00. W gąszczu nóg i strumieniach światła z czołówek staraliśmy się posuwać razem z masą ludzką w tempie nie za szybkim i nie za wolnym. Niebo jaśniało, las ciągnął zimnem, ludzie sapali, moje zęby szczękały i tak kilometr za kilometrem – mocno poranne nieśpieszne wybieganie w tempie 6:00 – 7:00. Pamiętając co nas czeka za kilka godzin starałem się na tym odcinku jak najwięcej jeść (baton na godzinę) i zmusić do tego samego Dorotę, która coś kręciła nosem na dodatkowe kalorie. I tak sobie deptaliśmy…
Trywialność się skończyła podczas pierwszego większego zbiegu. Chryszczata (997 mnpm) pokazała mi, że podjęta w ostatnim momencie decyzja o zmianie butów była decyzją błędną, bo BAUT nie trzymały mi stopy podczas zbiegów i raz po raz czułem, jak palce walą o przód buta. Sprawa była do naprawienia na najbliższym przepaku, gdzie zachomikowałem ukochane TG2, ale najpierw trzeba było przecierpieć 15 kilometrów i pogodzić się z faktem, że zbiegi będą robione poniżej założonego tempa, a zejście wzdłuż stojącego na zboczu Berestu (942 mnpm) stromego wyciągu narciarskiego okaże się dużym wyzwaniem.
A potem już była Cisna i pierwszy przepak. Siódma rano, 30K w nogach, 250 minut w trasie, czas lepszy niż planowany. Banalny ten Rzeźnik.
Bieg Rzeźnika: 30-50K | umrzeć i powrócić
W Cisnej, kiedy zmieniłem buty (udało się uratować przed bąblami w przedniej części paluchów), Dorota uzupełniła nasze bukłaki i po 14 minutach (za długo!) wróciliśmy na trasę, gdzie czekały na nas Jasło i Fereczata – pierwsze poważne podejścia na trasie. Tutaj odkryłem, że setki kilometrów rowerem po Warszawie zrobiły swoje i ciśnięcie na podejściach jest łatwiejsze niż myślałem. A jak zrobiłem dwie lagi z leżących przy szlaku gałęzi, stało się niemalże sympatyczne. I tak to wędrowaliśmy gęsiego. Jedni klnąc, inni dowcipkując (i wykłócając się o zespoły piłkarskie! – dla jasności: Legia legła, Lech zdech, OKS STOMIL PANY), bądź marudząc
– Adasiu, chodź do mnie bliżej, ja też chcę tak ponarzekać, jak Dorota tutaj
I tak, aż na sam szczyt…
W międzyczasie dokonałem sabotażu na samym sobie… przestałem jeść. Po 30-tu kilometrach czułem się tak zapchany, że tylko woda budziła moje pożądanie. Dwie i pół godziny póżniej konsekwencje były opłakane. 500 metrów zejścia na drugi przepak było najbardziej traumatycznym z moich dotychczasowych sportowych doświadczeń. Z gorzką gulą w gardle i szklistymi oczami dreptałem za cieszącą się ze zejścia Dorotą, a świat był mi katem i oprawcą.
Chociaż nic mnie szczególnie nie bolało było mi bardzo bardzo źle. Dori coś wyczuła, bo oddała mi swoje kijki. Zysk był z tego taki, że sama zwolniła, dzięki czemu przestałem się tak bardzo bać, że mi ucieknie i zostanę sam. Było tak strasznie, że aż interesująco. Cierpiałem, ale wszystko ma swój koniec – także ból i poczucie końca – ostatecznie zeszliśmy ze zbocza i wbiegliśmy do bazy.
Bieg Rzeźnika: 50-70K | hej Bieszczady, jak wy cudne!
Drugi przepak okazał się zbawieniem. Pieczone ziemniaki, pomarańcze, ogórki kiszone i… Cola (!) – zdałem się na moją podświadomość i jadłem wszystko, co wołało „zjedz mnie!”. I jadłbym pewnie dalej, gdyby nie Dori, która słusznie zaczęła mnie poganiać. Odpuściłem zmianę butów na Trailroc’ki i ruszyliśmy ku Smerkowi (1222 mnpm). Mózg prawie się naprawił. Prawie, gdyż nadal nie mógł ogarnąć tego, że jak słuchawek nie ma w trzech kieszonkach plecaka, to warto sprawdzić w czwartej.
Tak czy siak, to był najlepszy moment Rzeźnika. Z nową mocą, pod błękitnym niebem, widząc ciągnące się po horyzont zielone pasma szczytów, czułem się wreszcie tak, jak sobie to wyobrażałem od samego początku. Zmęczony i szczęśliwy.
Co prawda wylecieliśmy z planu na zamierzone 12 godzin, słońce piekło, a wiatr urywał uszy, ale i tak było pięknie. Pięknie oraz pozytywnie, gdyż coraz częściej spotykani turyści (dochodziło południe) serdecznie nas dopingowali i zamiast złorzeczyć na pchające się biegactwo z uśmiechem przepuszczali na zwężeniach szlaku. Przy okazji opanowałem cyrkową sztuczkę polegającą na tym, że palcami jednej stopy (buty bez blachy) kopałem kamień, który podbity w powietrze trafiał mnie w achillesa stopy drugiej. Za pierwszym razem uznałem to za przypadek, za drugim za pecha. Od czwartego pogodziłem się z tym, że posiadam specjalny dar.
Jedyne, co kładło się smugą cienia na moim dobrym samopoczuciu, to fakt że Dorota nadal nic nie jadła i mimo mojego nieustannego proszenia by coś wyrzuciła w siebie ostatnie 30K zrobiła na jednym żelu. Wiedziałem czym to grozi i martwiłem się narastającym jej rozdrażnieniem, więc przekonałem ją by łyknęła mojego magicznego soku z gumijagód, którego 300ml miałem skitrane na dnie plecaka (50% OSHEE + 50% BURN + sok z cytryny + łycha MUTANT MAYHEM). Zadziałało!
Kiedy dotarliśmy do ostatniego punktu regeneracyjnego byłem mocno już wymęczony i odwodniony, ale w znacznie lepszym samopoczuciu niż jeszcze kilka godzin wcześniej. Zostało nam zaledwie 10K i jedno mocne podejście na Połoninę Caryńską 1297 (mnpm)? Co to dla nas! A, że dochodziła dopiero 13:00 to i w skrytości ducha miałem nadzieję, że może jednak złamiemy te 12 godzin. Wybaczcie naiwność, ale Caryńskiej nie widziałem jeszcze nigdy.
bieg rzeźnika: 70-80K | Papo Smerfie, daleko jeszcze?
– Tak, daleko! Zaaaap**aj!
… aż dojdziesz na szczyt tego badziewia i zakończysz wspinaczkę 500 metrów wzwyż na 3 kilometrach trasy.
Ło matko! To był jakiś dramat. W żołądku bulgotał mi pity haustami na przepaku BURN. W głowie szumiało od słońca, sól szczypała w oczy, a ten pieprzony szczyt był wciąż ponad nami. Bleee…
Mordercze podejście zamieniło się w monotonny marszobieg po połoninie zakończony szybkim (tak nam się zdawało) zbiegiem, gdyż dostaliśmy dodatkowej mocy, kiedy jakiś widz wykręcił nas, że już tylko 2 kilometry do końca (było więcej).
Walcząc z czasem zrobiliśmy ostatnie 300 metrów w 2 minuty (hihi) i na 30 sekund przed upłynięciem 13-tej godzin zawodów wyczerpani, wkurwieni (sorki Marek za bluzgi, i że nie wziąłem od Ciebie wtedy flagi, ale to była ostatnia rzecz która mogła mi pomóc zmieścić się poniżej 13 godzin) i szczęśliwi przebiliśmy piątkę na linii mety, gdzie już czekał Pan Wu z litrowym sokiem pomarańczowym. Uff!
Bieg Rzeźnika – podsumowanie debiutanta
Prawdę mówiąc nie wiem co napisać, z jednej strony poznaliśmy masę fantastycznych ludzi (hej, Marta – dzięki za stopa po nocy! Paulina, Adam – fajnie było Was znowu spotkać (i gratuluję świetnego wyniku), jak i resztę ekipy biegusiem.pl; Kasica, Paweł – dziękujemy za pomoc w powrocie do Warszawy i opowieści o tym jak się biega 100 kilometrów z mapą i kompasem! Jan, Krzysiek, Jędrzej – o Was już było, a dzięki raz jeszcze!). Przeżyliśmy dużą przygodę i staliśmy się ultrasami, przy okazji udowadniając coś samym sobie.
Ze strony drugiej Rzeźnik okazał się bardziej rajdem niż biegiem – uczestników było zdecydowanie zbyt dużo, jak na przepustowość szlaku i zamiast oczyszczających transcendentnych zmagań z górami dostaliśmy kilkanaście godzin marszobiegu wśród coraz lepiej poznawanych towarzyszy niedoli (zgroza, jak ktoś idący na podobny czas miał problemy z żołądkiem i zbyt dużo gazów produkował). To wszystko w otoczce wyciskania kasy (naklejka z biegu za 50 zł?) i z bazą w miejscowości, która nijak nie mogła pomieścić tylu gości. Etam.
Warto było? Warto! Czy powtórzę? Góry – tak (20 czerwca mam start w Pancelniku), Rzeźnika w takiej postaci, jak to obecnie wygląda? Nie wiem. Tu oddaję też głos Dorocie:
Dzień po zawodach zwlekliśmy się o 5:00 z wyra, by korzystając z uprzejmości nowych znajomych wrócić z nimi do Warszawy. Podróż była taka, jaką w takich okolicznościach być musiała…
…z jej kulminacyjnym momentem, kiedy stojąc pod wejściowymi drzwiami próbowałem przypomnieć sobie co zrobiłem z kluczami od domu i czy je w ogóle zabrałem w góry?
Bieg Rzeźnika – liczby
- Meta: 32 / 132 pozycja w miksie
- Czas: 12:59:28 / 6500 kcl
- Dystans: około 77K. Tu log z Endo.
- Przewyższenia: 3K w górę / 3K w dół
- Picie: 7.5l! (w tym 6.5l wody, 0.4l Coli, 0.4l Burna, 0.2l soku z gumijagód)
- Jedzenie: 4 batony (chia charge i raw-cośtam), kilka ziemniaków i ćwiartek pomarańczy, dwa kabanosy
- Szkody na ciele: brak
- Zakwasy 48h po: uda (ale już biegałem za dzieckiem)
Sprzęt: buty Merrell Bare Access Ultra Trail zmienione na Merrell Trail Glove 2; palczaste skarpety Injinji; Compressport na łydki, gatki z Decathlonu; spodenki Nessi Yellow Ink MSK-02 (sponsor) ; koszulka techniczna BBMLW / rebelrunners.club (sponsor); rękawiczki z siłowni ; czapeczka z Decathlonu ; tani plecak biegowy z Decathlonu (bukłak 2l).
ps.
Ewa, która organizowała Ultra-Trejl du Warsowie zajęła 3-cie miejsce w zespołach kobiecych, przegrywając z finiszującą na pozycji liderki Agatą, która mnie rozgniotła podczas finiszu MER 2015. W zespołach męskich wygrała ekipa CityTrail z Piotrem Książkiewiczem (znanym mi z naszych sporów na łamach polskabiega.pl), zaś w miksach w pierwszej dziesiątce wylądował Krasus – szef Smashing pĄpkins z BO oraz zespół Adam / Paulina – para z którą biegaliśmy po Górach Świętokrzyskich. I to chyba jest jednak ta magia biegania po górach – tu jest się razem.