Biegacz nie ma sposobów: Depresja biegacza – tak powinienem zacząć ten wpis. Dół po długodystansowych zawodach to coś z czym nijak nie mogę sobie poradzić. Poznajcie mojego demona.
[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność]
Depresja biegacza – dół czai się za metą
Faza pierwsza to jeszcze nie jest zjazd. Człowiek kończy długie zawody i dysząc ze zmęczenia i satysfakcji próbuje podtrzymać stan, kiedy ciało już odpoczywa, a głowa wciąż biegnie. Logi z trasy, fotki, wpisy w mediach społecznościowych, notki na blogu – wszystko byle myśli i emocje nadal krążyły wokół trasy.
Co prawda gdzieś w tle już czai się lekki niepokój i poczucie, że „nie ma już nic”, ale na pierwszym planie wciąż dominują radość i energia… oraz nieustanna walka o to, by się wreszcie nawodnić i mieć siku w odpowiednim kolorze.
I tak się to przeciąga długo w noc, gdyż wiem, że jeżeli zasnę, to nastanie poranek…
Dzień, kiedy świat jest zły
TEN poranek, a w raz z nim depresja biegacza. Energii poszła precz, poczucie satysfakcji zniknęło – za to jest kac – tak fizyczny, jak psychiczny. Głowa napierda łupie, wszystko drażni, świat nie ma sensu, a ludzie się czepiają i nie dają mi w spokoju siedzieć na FB co by mógł przeglądać setki fotek z zawodów i czytać komcie a forach. Wszystko jest do d**py!
Pełzną ciężkie godziny w kolorach szarości, a łeb wciąż nawala. Blee.
Depresja po bieganiu – po co to wszystko?
Kolejny dzień. Fizycznie jest trochę lepiej, psychicznie nadal padaka. Co zrobić z sobą, kiedy znajomi mają już dość naszych opowieści i nowych fotek, którymi katujemy ich profile? Znaleźć sobie nowy cel? Owszem, mądre głowy (głównie anglojęzyczne) w temacie post-marathon blues radzą:
- znajdź sobie nowy cel
- zafunduj jakiś super prezent
- skończ zaległy remont mieszkania
- ożeń się (serio, znalazłem taką poradę)
- … itp.
Tyle, że mi się nie chce. Ja mam doła i dajcie mi wszyscy święty spokój. Idę schować się w moim przeświadczeniu o bezsensie sensu i niech mi nikt nie przeszkadza póki i ten dzień nie minie. Gdyż wtedy świat zaczynie powoli wracać do normy. Bieg przechodzi do przeszłości, na horyzoncie pojawiają się nowe zawody… i wiem, że cykl zacznie się od nowa.
Cel > Treningi > Stres > Start > Finisz > Zjazd
Gdyby to wszystko było związane z kontuzją, słabym czasem czy uzależnieniem od biegania, to jeszcze bym się potrafił z tym pogodzić. Niestety nie ma tak dobrze. Mój przeklęty zjazd jest niezależny od wyników. Biegłem szybko czy wolno, z frajdą czy bez – to nie jest najważniejsze (chociaż oczywiście skopany maraton wzmacnia negatywne stany bardziej niż udany). Jeżeli się wyczerpałem bądź odwodniłem to będzie dół – moja beznadziejna biegowa depresja. Co je różni między sobą to czas trwania (24h – 72h, dłużej jeżeli przyplącze się przeziębienie) i to czy dana zjawi się pierwszego dnia po zawodach, czy drugiego. Bo zjawi się. Zawsze się zjawia.
Co się nauczyłem, to minimalizować szkody poprzez:
- pójście do łóżka dopiero, kiedy nawodnię się w 100%
- branie urlopu (o ile dzień po zawodach jest roboczy)
- spanie w trakcie następnego dnia (z dwie drzemki po godzinie)
Ale dół jest i tak. I co ja mam z tym badziewiem zrobić? Pogodzić się, że tak eksploatuje organizm, że ten odpłaca mi się zjazdem?
The brighter the light, the darker the shadow.
No bez jaj. Nie chcę tak. Nie po to biegam.
*) Grafiki w tekście autorstwa Cait Chock