STUK. TRZASK – rozbijam o glacę kolejne jajko na twardo. Obrać jajko w biegu żaden problem, gorzej idzie z przełykaniem. Strasznie zapycha. Sięgam za pazuchę i wyciągam pomidorowy żel squeezy. Będzie jajeczko z keczupem. Wyciskam tubkę i łykam. Oaaarrghh, ależ ohyda! To był bardzo głupi pomysł. Może i najgłupszy od 96 godzin…
[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność]
… kiedy to, niesiony stresem na wszystko i wszystkich postanowiłem odreagować ludzkość, tudzież podłą aurę (śnieżyce w maju? No ja jebię!) i wyskoczyć w teren. W teren – na przykład na taki GWiNT Ultra Cross i spontaniczne 55 km po wielkopolskich lasach. Szczególnie, że robiąc w Grodzisku za „ciekawego człowieka” usłyszałem o tej serii ultra (55, 110, 160 km) kilka bardzo ciepłych słów.
Krótki GWINT – krótka piłka
Dzień po decyzji byłem dogadany z organizatorami, dnia następnego miałem ogarnięte noclegi i trasę. Pozostało spakować się i czekać, by sprawdzić, jak to się biega długasa przy zero węgli.

GWiNT- ekwipunek emeryta
Następnie logistyczna klasyka. Bezpośrednio z pracy wieczorny pociąg do przyjaznego domu w Poznaniu, sobotnim świtem kimanko w podmiejskiej kolejce do Wolsztyna i o 8:00 rano byłem gotowy na start, który – tak dla odmiany – zaplanowano na godzinę 12:00.

Bezcenna umiejętność ultrasa – sen w każdych warunkach
Mając chwilę wolnego czasu zwiedziłem miejscowość. Wow! Takiego klimatu spodziewałbym się w Olsztynie, W(ielkopolski)olsztyn kusił mnie zielenią, błękitem i wodą. Oraz smażył. Eeee? 20C o dziewiątej rano? To oznacza problemy.

Wolsztyn – Baza / Meta GWiNT
Jak wytapiało się sadło
Trzy godziny później pieprzone Słońce nie odpuściło. Kiedy w samo południe organizatorzy przewieźli nas na miejsce startu, pogoda skłaniała do sjesty pod rozłożystym baobabem, a nie napierania po wertepach.

Piknik czy miejsce startu ultra?
Miałem maleńką nadzieję, że w lasach dość już listowia, co by jakiegoś cienia dało się uświadczyć podczas biegu. Zastanawiałem się też, jak taka temperatura odbije się na moim planie, by trzymać się tętna poniżej 145 uderzeń na minutę. Oraz, czy litrowy bukłak i bidon to dość, skoro w godzinę potrafię wypocić i 1.8 litra wody, a tu będę miał maksymalnie 1.5l.
Po kilku standardowych słowach ze strony organizatorów punktualnie o 12:00 ruszyliśmy. Było kameralnie i piknikowo. 270 osób atakujących dystans 55 kilometrów. Limit 9 godzin. Temperatura w cieniu 28C. Poziom zalania potem 95%.

Dyszy i sapie, już ledwo stoi, 100 kg Słońca się boi

GWiNT 55 – na miejscu startu
Dziesięć minut później znałem już odpowiedź na swoje przedstartowe wątpliwości. Serce waliło, jak durne 155 – 160 razy na minutę. To moje 90% maksa. Nie miało to żadnego sensu – zaliczę zgon zanim się zorientuję, co się dzieje. Co było robić? Odpuściłem. Tempo nie 6:00, a 6:30-6:45. Pikawa nieco się ogarnęła. Nieco. Średnia 152.

Moje tętno na pierwszych 22K
Mieliśmy limit na osiągnięcie Rakoniewic. Trzy i pół godziny na 20 kilometrów nie były wyzwaniem, ale nie powiem bym się wybitnie bawił. Temperatura na słońcu ponad 30C, piasek w butach, skrystalizowana sól na twarzy. Początkowa intensywność biegu przeorała mi psychę i zniszczyła szczątkowe rezerwy glikogenu. OK. Bolało. A to dopiero półmaraton.

Znajomi. Wszędzie znajomi. Chwila rozmowy na 20-tym km i siła na kolejne 10 minut
Na punkt kontrolny wbiegłem 2 godziny i 20 minut po starcie. Najpierw uzupełnienie wody (odkrywam, że wypiłem tylko połowę bukłaka – bardzo źle, będzie brązowe sikanie) potem chwila w ogrodach rozkoszy:
- Wrzucam w siebie dwie pomarańcze.... zęby wbijają się w ich soczysty miąsz, a aromat owoców uderza prosto w mózg. Szarpię cytrusy, parskam jak zwierzę, sok tryska i jestem szczęśliwy. Jeszcze kilka łyków Coli...

Rakoniewice – punkt odżywczy
…i w trasę
GWiNTem przez łeb
Ruszyłem niespiesznie, co by ułożyć treści w żołądku i spokojnie się rozpędzić. Nic z tego. Nogi odmówiły rozpędzania, za mało glikogenu. Przed startem myślałem, że już w pełni operuję na tłuszczu, ale się przeliczyłem. Nie dam rady, jest ściana. Miło z jej strony, iż odcięła mnie zaraz za 23-cim kilometrem, akurat przy stacji kolejowej.
Nic, tylko ładować się do pociągu i podjechać na metę odebrać depozyt. W końcu i tak po raz pierwszy od pół roku przebiegłem dystans dłuższy niż 12 kilometrów,
Tak to sobie myślałem, przechodząc najpierw do truchtu, a następnie do marszu. Ostatecznie zatrzymałem się…
- Hej tam, wszystko dobrze? - Krzyknęła do mnie mijająca mnie biegaczka
- Jasne, spoko - odpowiedziałem, równocześnie zastanawiając się, którędy wrócić na stację, by po drodze nie być mijanym przez biegnących znajomych.
Ehh czego ja oczekiwałem od siebie? Startując bez treningów, z 10 kilogramami nadwagi i w skrajnie (dla mnie) nieprzyjaznych warunkach atmosferycznych? Trzeba będzie pogodzić się z DNF i tyle.
To brzmiało racjonalnie. Racjonalne było też uzasadnienie, by zejść z trasy, skoro obecne tempo groziło tym, że nie dam rady wyrobić się na powrotny pociąg do Poznania. Tyle, że ja nie zgłosiłem się na GWiNT z powodów racjonalnych.
- Ty, gruby. Właśnie na taką okazję zabrałeś kijki na płaską trasę. Pociąg ucieknie? Bywa. Prześpisz się na ulicy, jest ciepło. Daj sobie szansę. Daj szansę głowie, by pokonała nogi. Masz na to prawie 6 godzin. 6 pieprzonych godzin na 30 kilometrów. No kurwa, bez jaj!
Zacząłem powoli iść. Skręciłem kijki. Czułem się jak kretyn, ale to w sumie nie pierwszy raz ostatnio. Można się przywyczaić. W skrytości ducha cieszyłem się, że coraz częściej mijaliśmy ekipy lecące na 110 i 160 kilometrów. Oni też mieli kijaszki, dzięki temu wyglądałem trochę bardziej jak wymiatacz, a mniej jak typowy janush z oponką.
100HRMAX.PL – Wielkopolski Pielgrzym
Widziałem już, że nie skończę zawodów na samym tłuszczu. Na szczęście poza jajami i kabanosem miałem przy sobie kilka kostek dextrozy (z punktu żywieniowego) i – nie mam pojęcia skąd – skitrany na dnie kieszeni plecaka wygnieciony żel pomidorowy. Zatem kostka do buzi i idziemy, raz, dwa, raz, dwa.

GWiNT – czy jest tu gdzieś jezioro?
Do kolejnego wodopoju było 17 kilometrów. Akurat, by skończyć tam i zaliczyć 40K. Trzymając się tego założenia szedłem coraz szybciej, od czasu do czasu zbiegając (tętno momentalnie 155 i więcej).
Utrzymując równy krok na zamianę wyprzedzałem i byłem wyprzedzany przez uczestników zawodów, którzy szarpali tempo (szybko – wolno). Z niektórymi z nich miałem tasować się kilkanaście razy, praktycznie aż do mety (hej, Kamil).
Dwie godziny i 15 minut później byłem w punkcie odżywczym pod Głodno. Tempo odcinka? 8:45 na kilometr. Z Głodna zapamiętałem przede wszystkim pomarańcze i następny kubek amerykańskiej trucizny. A także widok napełnianego powietrzem balonu. Nie było źle.

GWiNT – regeneracja w Głodno
Miałem za sobą uczciwe 38 kilometrów. 3 razy więcej niż za jednym razem pokonałem od listopada. Do mety zostało ich kilkanaście, do mojego pociągu dwie godziny i ciut. Jeszcze mogłem zejść z trasy i się wyrobić na pekapa. Ruszyłem dalej.

Na tym zdjęciu miały być czaple w locie na pierwszym planie. Ale uciekły

GWiNT – górki też były. Przewyższenie może i 7 metrów.
Wkręcony do końca
Ruszyłem i nie dotarłem na czas. Może to przez zbyt ograniczone węglowodany, może zbyt często usuwałem piaskownicę z butów. A może dlatego, że miałem dłuższą przerwę, kiedy poczułem, jak coś mi cieknie po plecach i pośladkach, a była to woda z bukłaka, od którego odczepiła się rurka?
Nie jest to tu istotne, a przynajmniej nie jest to istotne w kontekście tej opowieści. W niej liczy się to, że zbliżając się do Wolsztyna wiedziałem, że się pożegnam z PKP, ale też byłem pewien, że nie ma bata, bym tym razem nie ukończył zawodów!
I ukończyłem. Finiszowałem w dobrym stylu, acz z fatalnym czasem. Godzinę i trochę przed limitem przeleciałem przez linię mety:

GWiNT – finisz na mecie w Wolsztynie

GWiNT – moje stopy po zdjęciu butów (zero bąbli)
Kiedy już ogarnąłem depozyt, zdjąłem buty i zapatrzyłem się w spokojną taflę wolsztyńskiego jeziora, dotarło do mnie, że – paradoksalnie – właśnie zrobiłem najlepszy start w ultra od ponad roku (nie licząc schodów, to od ŁUT150 w 2015). Zaskoczony tym odkryciem, zadumałem się…

Na mecie. To jednak był kawał roboty
…i po chwili, trochę nieśmiało wymamrotałem sam do sobie:
Starym dzięki, że tym razem jednak spróbowałeś.
ps.
Adamie, dziękuję za podwiezienie do Poznania. Takich rzeczy się nie zapomina.
Anno, zmobilizowałaś mnie. BARDZO nie chciałem po raz kolejny spotkać Cię na trasie, w sytuacji, w której wracam się ze szlaku. Także to, połowa tego dystansu, to także przez Ciebie. Paskudo.
Maćku, nie spotkaliśmy się na trasie, ale doskonale wiesz, że gdyby nie Ty, to ten tekst by nie powstał. Dziękuję za całokształt i reakcję na mój list.
GWiNT 55 – 2017 – logistyka
- Plecak Grivel 12l
- Kijki Fizan
- Bukłak do plecaka: 1l
- Bidon do kieszeni: 0.5l
- Buty Merrell Trail Glove 3
- Spodenki Decathlon
- Bokserki merino Iceberg
- Skarpetki palczaste Injinji
- Koszulka z Runmaggedonu
GWiNT 55 – 2017 – Jedzenie
Ponieważ jestem podczas ostrej redukcji, nie jem WW. W związku z tym moje wyżywienie było… moje. Bazą były jaja. Jedno z espresso przed startem, cztery w plecaku – razem miały zapewnić mi stałe poczucie sytości i dostarczać białka oraz tłuszczy.

GWiNT – papu
Poza tym:
- kabanosy (nie ruszyłem) – 100g
- żółty sera (nie ruszyłem) – 90g
- żel pomidorowy (niestety ruszyłem) 30g
- woda – 1l
- Yerba Mate – 0.5l
- Guarana sypka, do rozpuszczenia – 0.5l
- Saltsticks’y z kofeiną – z 10 sztuk
Na trasie wsparłem się:
- dextroza – 20g
- pomarańcze – 3 sztuki
- woda – 1.5l
- coca-cola – 300 ml
W sumie wypiłem jakieś 4 litry cieczy i pochłonąłem około 1000 kcal. Spaliłem pod 6000 kcal, odwodniłem się na 3 litry (waga przed biegiem i po powrocie do Poznania).
GWiNT 55 – 2017 – Organizacja biegu i trasa
Impreza organizacyjnie stoi na dobrym poziomie. Trudno mi jest do czegoś się przyczepić (a wiecie, że potrafię), poza tym że nikt nie sprawdzał obowiązkowej listy sprzętu, co spowodowało, że uczciwi zawodnicy lecieli z dodatkowym ciężarem (to o mnie). Sama godzina startu 55K trochę zabija ultra romantyzm, ale rozumiem, że wynika to z potrzeby organizatorów, by uczestnicy wszystkich biegów kończyli zawody o podobnej godzinie. Chcesz mieć romantycznie? Leć na 160k!
GWiNTa biegniemy głównie leśnymi szlakami, chwilami są dosyć wąskie, ale przeważnie dominują dwupasmowe leśne drogi. Upierdliwością jest sypki piasek i obszary odsłonięte, gdzie przy gorącym dniu robi się patelnia. Na samym początku i w okolicach czterdziestego kilometra jest kilka większych podbiegów, ale nic co by mogło równać się z czymkolwiek z polskich gór. Pod koniec trasy niewielkie bagienko, tam może być zabawnie po większych opadach.
Puenta: jeżeli zaczynacie przygodę z ultra, czy też chcecie wyskoczyć ze znajomymi na dłuższe wybieganie po ładnych lasach i spędzić wieczór po zawodach na imprezie nad jeziorem, to serdecznie rekomenduję zabawę. Jeżeli zaś szukacie większej dawki emocji, tudzież olśniewającej panoramy po zamglony horyzont, no to nie ma wyjścia – dawajcie w góry.