… pół litra wody, 200 ml coli i garść żelków. Do punktu regeneracyjnego jeszcze sześć kilometrów. Dobiegnę? Dojdę? Ostatnie trzy kilometry robiłem godzinę… wychodzę spomiędzy drzew i robi się jeszcze cieplej. 40C? Zaciskam usta suche niczym papier. Kolejne podejście.

[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność]

KBL110 NOC: 100K przez piekarnik – tu możesz przejść do części pierwszej

 

K100 – kiedy dzień jest twoim wrogiem

…Noc trwała. Nie pamiętam co robiłem, godziny zlały mi się w ciąg rytmicznych kroków, obrazy rozmazały, co jakiś czas też oślepiałem się światłem czołówki odbitym od własnych kijków (przeważnie wtedy, kiedy próbowałem przegonić nimi zbyt nachalną ćmę) – miszcz! W każdym razie wiem, że biegłem. W górę i w dół, przez lasy, pola i wioski (pozdrowienia dla miejscowej młodzieży opuszczającej dyskoteki i zastanawiającej się co zrobić z tym dziwnym gościem – gość miał to szczęście, że był szybszy od wniosków). Biegłem i prowadziłem sobie w głowie skomplikowane obliczenia:

– Jeżeli jest to 53-ci kilometr biegu, a bieg ma 110-km to oznacza, że zostało mi jeszcze 2 km do połowy, to oznacza, że jeżeli zrobię 2 km w 14 minut, to połowę zrobię w obecny czas plus czternaście minut… faaak, za trudne! To może jeszcze raz… bieg ma 110 kilometrów, ja jestem na 50-tym… którym to było…? Argh!

… gdyż biegnąc ultra w matematyce cofacie się do poziomu podstawówki. Tudzież próby rozliczenia rachunku po mocno opijanej imprezie.

Biegłem, aż powitałem nowy dzień i o 6 rano, po 10 godzinach od startu, dotarłem do umiejscowionego po środku niczego punktu regeneracyjnego. I tak jak poprzednio – mocno wyczerpana nocą pracy obsługa była niczym do rany przyłóż, a rozgazowana cola i cząstki arbuza piękną nagrodą za noc w lesie.

Na zdjęciu, na pierwszym planie możecie obserwować Ingę, która robiąc 240 kilometrów właśnie miała kryzys odkrywszy, że na punkcie nie ma kawy, ani herbaty… zatem wolontariuszka z naszego punktu zadzwoniła na następny z prośbą do męża, by ktoś tam przygotował czajnik…, a wspomniana Inga? Ingę minąłem wkrótce na trasie, kiedy mówiła coś do swoich butów…, by już po zawodach odkryć, że mimo kryzysu zebrała się i skończyła 240K, jako druga kobieta!

KBL - baza na 61-szym km

KBL – baza na 61-szym km

Oj, dobrze było tam przycupnąć na kilka minut, ale wnoszące się coraz wyżej słońce jasno dawało do zrozumienia, kto tu za chwilę będzie panem i władcą gór. Zatem ruszyłem ku Bardo, gdzie normalni zawodnicy mieli zorganizowany punkt ze sprzętem (normalni, czyli tacy, którzy zostawili coś w bazie do zabrania na przepak), ja zaś liczyłem na gorący rosół, albo cokolwiek co nieco zróżnicuje zawartość mojego żołądka, gdzie dominowały resztki kabanosów i arbuz, a wszystko to pływające w coraz większej ilości coli.

Rosołek!

Rosołek!

Bardo to najniższy punkt na trasie biegu i istotny element mojej mentalnej mapy trasy, gdyż od tego miejsca do mety był już tylko maraton, a że dotarłem tam o 8:00 rano, to byłem dobrej myśli co do dalszych perspektyw.

Skoro zrobiłem najwyższe wzniesienia i 70 kilometrów przez 12 godzin nocy, to kolejne 40 kilometrów za dnia zejdzie w maksymalnie godzin 6 – taka to była moja wizja. Może przy innej pogodzie realna, może przy innych butach do zrealizowania. Może od początku warta śmiechu?

KBL 110 – witaj w przedsionku piekła

Mój plan runął w gruzy już 5 kilometrów za przepakiem, kiedy moje tempo spadło z kilometra w 9 – 10 minut do kilometra w … minut dwadzieścia! To było to miejsce, gdzie góry postanowiły nauczyć mnie szacunku wobec trasy i wyzwania.

Bardo i przewyższenie

Bardo i przewyższenie

Nasłonecznione kamienne zbocza nagrzane promieniami już szalejącego słońca (30 stopni w cieniu) skutecznie podwyższały temperaturę przy gruncie, a ja parłem krok za krokiem po głazach i przez krzaczory zastanawiając się, gdzie jest koniec tej mordęgi i czy faktycznie 2.5 litra wody to dość na ten odcinek…

Kłodzka Góra - śmierć na raty

Kłodzka Góra – śmierć na raty

Było coraz wyżej, było coraz bardziej gorąco. Pół litra wody, 200 ml coli i garść żelków. Tyle zostało mi po podejściu. Czułem, że mózg mi się gotuje, a w głowie po raz pierwszy pojawiła się myśl dotycząca nie tego kiedy skończę bieg, ale czy go skończę. Było piekielnie gorąco, i ten suchy papier w ustach…

…podejście zajęło mi niemalże 2 godziny. Kiedy stanąłem na szczycie (niskiej!) Kłodzkiej Góry, wznoszącej się na ledwie 750 m.n.p.m. zostałem praktycznie bez wody, za to z wizją kilometrów zejścia po nasłonecznionym zboczu. Było fatalnie. Tak fatalnie, że wyłączyłem analizę sytuacji, by się nie załamać. Celem stało się poruszanie. Póki się ruszam, póty mam szansę dotrzeć do wody. Tup, tup, stuk. Tup, tup, stuk, stuk.

I nie otwierać gęby na słońcu.

I zdejmować czapkę w cieniu.

I nie myśleć.

Prosta strategia na przetrwanie.

Trwałem tak do 85-tego kilometra, kiedy staczając się z góry trafiłem w ręce wolontariuszy na parkingu przy Przełęczy Kłodzkiej.

A tam szaleństwo: woda, arbuz, woda, cola, woda, arbuz, arbuz cola i cień… chodziłem w koło i szukałem najchłodniejszego miejsca, by nadal pić i pić. Musiałem wyglądać bardzo ciekawie gdyż w pewnym momencie z grupy piknikujących obok „cywilów” podeszła do mnie dziewczyna i zaoferowała swoją pełną butelkę z 1.5 litra wody, bym się ją oblał (nie wolno było do takiej rozpusty używać wody dostarczanej przez organizatorów).

O Cudowna! Nie wiem kim jesteś, nie wiem jak się nazywasz i jaki impuls Tobą kierował, ale wiem że rozgrzany do granic denaturacji białka łysol nie zapomni Ci tego. Dziękuję!
Ja już nie chcę słońca

Ja już nie chcę słońca. Wyłączcie mnie.

KBL110 – niech to się już skończy

Przejście z Bardo do Przełęczy złamało mnie. Bieg przestał być czymś na czym mi zależy. Także czas, w którym skończę zawody. Chciałem dotrzeć do mety i nie dostać porażenia. Włączyłem przygotowaną na ciężkie chwile playlistę w odtwarzaczu mp3 i przeszedłem do marszu, tylko incydentalnie przerywanego podbiegami (na płaskim, bądź lekkich zbiegach).

Owszem, miałem tylko 25 kilometrów (tak, podczas ultra tylko jest wyrażane w innej skali, niż podczas zawodów w mieście), ale wiedziałem też, że te 25 kilometrów może oznaczać i 6 godzin walki ze słońcem. A ja słońca miałem dość. Ja, który w mieście, kiedy jest powyżej 30C nie wychodzi z domu, miałem teraz ruszyć w dalszy bieg idącą między polami asfaltową szosą. Nosz…. &*%&^*(

Wykształciłem pewną rutynę. Co kilometr woda, co dwa kilometry cztery żelki, co trzy kilometry 100 ml coli (miałem 330 ml buteleczkę, którą napełniałem w punktach odżywczych), i tak krok za krokiem kijek za kijkiem w stronę mety. Dotarcie do ostatniego punktu kontrolnego zajęło mi prawie dwie i pół godziny (13 kilometrów), a kiedy rzuciłem się na ćwiartki pomarańczy miałem wrażenie, że głowa odmówiła mi jednak działania, gdyż jedzenie dostałem z rąk właścicielki przedszkola mojej córki:

 – O… dzień…. dobry?

– Dzień dobry, co Pan tu robi?

– Biegnę… chyba. 100 kilometrów

– Aaa! No to powodzenia! I do zobaczenia w Warszawie.

Zonk.

Tymczasem zrobiło się już całkiem tłoczno. Orłowiec od mety oddzielało już tylko jedno podejście i długi (ponad 5 kilometrów) zbieg do Lądka.  Trasa naszego biegu pokryła się z trasą zawodów na krótszych dystansach i raz po raz mijali nas zawodnicy robiący 21 i 43 kilometry. Przeważnie oni wyprzedzali mnie, czasami udało się wyprzedzić ich i doładować sobie psychikę słuchając komentarzy na temat wariatów, którzy robią 100 km w taką pogodę.

Było ciężko, był piekarnik, ale też było już prawie po zawodach. Czułem to i czułem, że może jednak uda się przynajmniej złamać te 20 godzin (o 3 godziny gorzej niż planowałem). Postanowiłem zrobić podejście tak szybko, jak jeszcze mogłem, a następnie zabić się na ostatnim zbiegu. Plan udał się w połowie. Owszem, wszedłem w imponującym tempie wyprzedzając praktycznie wszystkich, których widziałem na stoku (kilometry mocno poniżej 10 minut), a następnie… Następnie był koniec. Umarłem. Umarłem ponieważ – !niespodzianka! –  ostatnie dwa kilometry podejścia były nagą osłonecznioną drogą wysypaną białym tłuczniem, bez żadnego cienia i z rowami po dwóch stronach. Arghhh!

Po zrobieniu tego odcinka jakikolwiek bieg miałem głęboko w poważaniu, tak samo jak to czy skończę zawody w 19:58 czy 20:30. Co to była za różnica? Żadna. 

Zacząłem zejście ku mecie, idąc, klnąc, kuląc stopy (Merrell Trail Glove 2 to nie jest obuwie na zbiegi po zacementowanym tłuczniu)… i nie wiedząc ile jeszcze tej pieszczoty przede mną, gdyż Garmin po 18 godzinach pracy stwierdził, że się już narobił i też chce jeść. Szedłem i szedłem. Ludzie mnie mijali, niektórzy poznawali i machali nawet (cześć Ania), a droga krętą była i ciągle w dół,

Niemniej, w końcu stało się… najpierw tablica Lądek-Zdrój, potem coraz więcej dopingujących mówiących, że meta już za 500, 800, 300 metrów (podczas, gdy w rzeczywistości został kilometr czy dwa) – jak ja tego nienawidzę, nie róbcie tak proszę. Nigdy! Aż wreszcie faktycznie – ostatni zbieg (biegłem), ostatni podbieg (biegłem) wbieg po schodach (dalej biegłem) i jest.

Meta!

Meta?

…Usiąść.

…Umyć się.

……Napić się.

………Pójść spać.

Nie jestem zwycięzcą. Jestem brudny i zmęczony.

100K - dajcie mi spać

100K – dajcie mi spać

BARDzO.


KBL110 – PO DRUGIEJ STRONIE METY

I co ja mam jeszcze napisać?

OK. Zatem zrobiłem to (raz jeszcze dziękuję wszystkim tym, którzy mi pomogli w moim starcie ad hoc). Bez przygotowań i na głupa skończyłem trasę na 6 godzin przed limitem. Fizycznie chyba nie ucierpiałem, 36 godzin od zakończenia zawodów mogę chodzić po schodach, a moje zapakowane w minimalistyczne buty, stopy wyszły z przygody w zdecydowanie lepszym stanie niż moja głowa.

Stopy po 100K w górach

Stopy 2h po zrobieniu 100K w górach w minimalistycznym obuwiu

W czasie zawodów pochłonąłem

  • 50 g kabanosów (wieczorem)
  • dwa batony energetyczne (w nocy)
  • kilka kanapek w żółtym serem, pomidorami i solą (w nocy)
  • miskę rosołu z ryżem (rano)
  • nieskończoną liczbę cząstek arbuzów i czerwonych pomarańczy (tych mniej, bo nie na każdym punkcie znalazłem) (cały czas)
  • 200 g żelków (w dzień)
  • 1.5 l coli (popijając, kiedy mogłem)
  • 12 l wody (możliwe, że więcej)
  • 300 ml mojego magicznego soku z gumijagód

Spaliłem około 9500 kcal, przebyłem 110 km (około, z błądzeniem może być z 112), przez 32 godziny byłem na nogach, w tym przez godzin 19 i 55 minut uczestniczyłem w zawodach.

Sprzęt: minimalistyczne MTG2, skarpety palczaste Injinji, bielizna z Decathlonu, spodenki Nessi (sponsor), singlet BBMLW (sponsor), plecak z bukłakiem 2l (Decathlon), czapka z Decathlonu, Garmin 310XT (niestety nie sponsor). Do tego pożyczone do Rudej kijki Fizan (zacne, bo wytrzymałe i lekkie -158 gramów sztuka).

KBL 110 – Puenta?

12 godzin później wygrzebałem się z PKS’u i szurając przez budzącą się do życia Warszawę obserwowałem dziwnych ludzi wracających z jeszcze dziwniejszych imprez i zastanawiałem się po co oni to robią. Oni by też się pewnie zastanawiali. Gdyby wiedzieli skąd wracam… i sami byli nieco bardziej trzeźwi…

… aż ostatecznie dotarłem do ostatniego etapu. Stanąłem przed schodami prowadzącymi na moje podwórko i rozpocząłem zejście. O tak! To wreszcie było wyzwanie na miarę moich ambicji!

Długa droga do domu

Długa droga do domu

Wyprawę zamknąłem w 48 godzin od chwili, kiedy wyszedłem z domu. Na trasie nie doświadczyłem mistyki, nie wymiotowałem, nie szedłem na autopilocie, nie byłem na haju. Ot, 18 godzin w podróży, noc biegu, dzień marszu w skrajnej spiekocie. Tylko tyle? Aż tyle? Dzisiaj tego jeszcze nie wiem. Ale wiem, że to się tak nie skończy…

Łemkowyna Ultra Trail - 100hrmax.pl

Łemkowyna Ultra Trail – 100hrmax.pl

I tym razem się przygotuję.

KBL110 NOC: 100K przez piekarnik – wróć do części pierwszej