Jeden przytyk, garść pokory i szczypta gorzkiej refleksji, czyli wpis o tym, że jesteś zwycięzcą bardziej w urojonym świecie, niż w rzeczywistości szlaku
[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność]
Kiedy nie jesteś zwycięzcą – gwoli wstępniaka
Wrzuciłem na FB na tabelkę z analizą ostatnich pięciu edycji jednych z lepiej rozpoznawalnych zawodów ultra w Polsce – Biegu Rzeźnika. To co się wydarzyło pod wpisem przerosło moją wyobraźnię. O, to była chyba największa wojna w historii mojej blogowej pisaniny!

Jesteś zwycięzcą? Wyniki Biegu Rzeźnika
Się okazało, iż prosta teza postawiona w opisie, że Bieg Rzeźnika może stał się nieco za trudny dla części startujących i czy w związku z tym nie byłoby warto zrobić dodatkową selekcję podczas zapisów, stała się przysłowiową płachtą na byka. Reakcje były w tym stylu:
Jak to? Ja jestem zwycięzcą (po 90 minutach po limicie biegu, ale co tam!), a ten typ insynuuje, że mam jakieś braki w przygotowaniu? Osz Ty! Pisali mi na fejsie „jesteś zwycięzcą”? Pisali! To się Abramczuk odwal.
Czy osoby obce, czy od lat znajome – większość z nich komentowała jednako.
NO JAK JA ŚMIEM PODWAŻAĆ ICH SUKCES?!
Kiedy jednak nie jesteś zwycięzcą
Gdybym komuś wbił szpilę, napisał co sądzę o chwaleniu się kończeniem zawodów dwie godziny po limicie, to bym rozumiał frustrację. Ale tam nic takiego nie padło. Co padło, to pytania na temat trudność nowej trasy i zasadność startów tych, którzy do startów owych gotowymi nie są. Tylko tyle i aż tyle.
Oczywiście można polemizować, że oburzonym moim pytaniem nie chodziło o zawody. Że czas się nie liczył. Że to była walka z samym sobą. NO I SUPER! Tylko po co w takim razie było pchać się po ten numer startowy? Z samym sobą doskonale można walczyć na każdym treningu. I tam zwyciężać raz po raz – za każdym razem, kiedy pękają poprzednie biegowe ograniczenia.
Ale nie, oni uważali, że są zwycięzcami obsypanymi laurami gratulacji. Są bo…
… no właśnie, bo co?
Zanim odpowiem, skoczę w bok. Czytając owe komentarze (oraz ataki na moje wyniki), pomyślałem o sobie samym. O tym, że póki jestem tu gdzie jestem (zaś od poddania UTMB jest to głęboki las, tudzież ciemna d… ziura), nie przyszłoby mi do głowy oczekiwać, że ktoś mi będzie laurki wystawiał za to, że udało mi się skończyć zawody na granicy limitu (albo i nie skończyć). Kurak! Jakiż to miałoby cel? Na gratulacje zasługują BO, Ania i Stefan, Gniewomir, czy Sebastian (patrząc po wynikach znajomych w ostatnim tygodniu), ale nie ja tu i teraz.
Dwa sezony mijają, jak nie jestem „zwycięzcą” i co najmniej jeszcze jeden nadal nim nie zostanę. Nie byłem nim, kiedy skończyłem na styk nowego Rzeźnika, nie byłem nim skręcając kostkę na Janosiku Legendzie. Taka jest rzeczywistość. Trzeba było wcześniej zapieprzać mądrzej. Trzeba będzie zapieprzać więcej w przyszłości. Więc skąd się bierze ten wszechobecny pęd do zbierania głasków po główce i cmoków w pupę?
Twoje lajki, to nie Ty
Otóż, my – biegacze – się staliśmy ofiarami wszechobecnego systemu „lajków”, co oczywiście jest specjalnością Facebooka, ale gdzie indziej też występuję. Nie widzimy już siebie, zamiast tego patrzymy na nasze odbicie w internecie i karmimy się liczbą serduszek od grupy Z Lajkiem mi do Twarzy. Ta nieustanna stymulacja pochwałami, oczekiwanie na kolejne głaski, wypaczają naszą realną ocenę własnych osiągnięć, faktycznych wyników.
Myślałeś, że to jutro? Jutro było wczoraj i życzę sto lat
Dziś masz całe życie zapisane w telefonach
Nowe powiadomienie wyskoczyło jak nagroda
I dopamina się dopomina, w **uj kontrola poszła
To kilka lat temu (staruch gada) nie było jeszcze tak bardzo nasilone (chociaż już wtedy pisałem o wpływie mediów społecznościowych na nasze zaangażowanie w bieganie). Dzisiaj jest tego więcej. Dużo więcej. Teraz fotka ze startu, każde doczłapanie się do mety są równoznaczne z oczekiwaniem pochwał, pompowaniem się kolorowymi „Gratuluję!” od znajomych, dla których każdy bieg uliczny jest maratonem, a Rzeźnik i Katorżnik to jedno i to samo. To się takie smutne zrobiło…
…kiedy wszędzie unoszą się, te nadmuchane baloniki ego. Obwieszone kolejnymi medalami. Medalami za… pojawienie się na zawodach.
Toteż, parafrazując MKON’a („nasz” mistrz świata w IM): Jebać pracę, tylko Facebook… i Instagram.
A po cholerę o tym wszystkim piszę? A już wyjaśniam:
GDYŻ, Kiedy nie jesteś zwycięzcą…
… to może się z tym pogódź? I wtedy zrób coś z sobą: albo dociśnij na treningach; albo sobie odpuść, wszak nasz sport to tylko zabawa. Tyle, że jeżeli już odpuścisz, to się potem nie ubieraj się w gratulacje od znajomych za wynik poniżej Twoich założeń i możliwości. Gdyż wiara w pochwały za osiągnięcia z dupy spowoduje, że w tej dupie zacznie być Ci przytulnie. Zaczniesz się tym sycić, a wtedy Twoja poprzeczka oczekiwań wobec samego / samej siebie ruszy w dół, aż w końcu zatrzyma się na dnie:
Masz zgłoszenie na bieg? No to jesteś zwycięzcą!
I co? Wciąż to będzie poprawiać Twój nastrój? To fajnie. W tajemnicy Ci napiszę, że trochę Tobie tego zazdroszczę, bo sam chciałbym mieć lepszy humor i codziennie na fejsie dostawać tyle gratsów, co każda biegająca dziewczyna, której zdarzyło się być ładną.
To jak, przyjemnie z tym jest?
… jeżeli tak, to chociaż płci raczej nie zmienię, może przynajmniej pocisnę w weekend ośmiogodzinną rundkę po trasie Maratonu Warszawskiego. A potem wrzucę do sieci zdjęcie spalonej słońcem facjaty i dodam track z tegoż wyzwania. I też będę zwycięzcą.
Bez kondycji i z 95 kg. A co!
…