Czym różni się ukończenie jednego maratonu od zrobienia ultra na 150K? Prawdę mówiąc niczym. Startujemy na kopie z adrenaliny, z czasem narasta zmęczenie i w okolicach trzydziestego drugiego – no, może trzydziestego piątego – kilometra wskakuje kryzys. A potem to już napieramy do mety. Różnice są tylko w detalach, na przykład…

[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność]

Łemkowyna Ultra Trail – durne głupszego początki

Ale po kolei. Relację z ŁUT150 powinienem zacząć od deklaracji, że ten start nie powinien się wydarzyć. Począwszy od Rzeźnika, gdzie pojawiłem się, gdyż BBLMW zaprosiło mnie do teamu, poprzez przypadkowy udział w KBL110 (na który pakiet dostałem od PolskaBiega w zamian za obiecany wcześniej start na odwołanym Pancelniku), po odkrycie, że jak do dwóch poprzednich biegów dodam coś za cztery punkty UTMB, to zbiorę kwotę uprawniającą mnie do aplikowania do udziału w wymarzonym wielkim ultra – przez cały rok byłem niesiony zadziwiającymi splotami okoliczności i startami, których nie planowałem. Aż przeznaczenie się wypełniło i nadszedł czas Łemkowyny, gdyż to właśnie ona miała dać mi brakujące punkty.

A później… Hmm, poczytajcie sami:


[NOC I] [DZIEŃ I] [NOC II] [DZIEŃ II] [LOGISTYKA]

Przygotowania i pierwsza noc
Łemkowyna Ultra Trail - pakowanie sprzętu

Łemkowyna Ultra Trail – pakowanie sprzętu

Piątkowym popołudniem dojechaliśmy do Krynicy i wbiliśmy do bazy zawodów. Tam szok i niedowierzanie – organizatorzy rzeczywiście sprawdzają ekwipunek. Od upewnienia się czy moje buty są faktycznie butami górskimi zaś kurtka deszczoodporną, po weryfikację czy mam w telefonie numery alarmowe, a w latarkach baterie. Ba! Byłem sprawdzany przez ludzi, którzy mnie znają osobiście, a mimo to nie było taryfy ulgowej i musiałem pokazać dowód tożsamości. Startujący trochę utyskiwali (ja też), ale równocześnie doceniłem wciąż nie tak powszechny nad Wisłą profesjonalizm.

Po weryfikacji sprzętu, odebraniu numerów startowych, zdaniu depozytów na przepak (punkt regeneracyjny, gdzie można mieć swoje rzeczy) i metę, pozostało czekanie, nawadnianie, sikanie i łapanie skrawków snu. Chętni mogli też poćwiczyć napady paniki – w tym byłem niezły.

Napięcie rosło, adrenalina buzowała. Ostatnie poprawki w ekwipunku (tutaj piszę o tym, co zabrałem z sobą) przerywane pogaduchami ze skądś-znajomymi. Celowo piszę „skądś”, bo wpierw usłyszałem, że jestem chyba tym blogerem, bo mam znajomą torbę startową (dzięki Under Armour), chwilę później łapał mnie Maciek Ners, który znał ludzi, którzy znają mnie (jak sam powiedział), by za moment Oskar Zimny (zwycięzca ŁUT150 w roku 2014!) pytał o emocje przed startem (gdyż czytał mój wpis o potworze z bagien)… i tak do samego startu. Było to równie miłe, co surrealistyczne – przecież to mój pierwszy sezon w górach.

Aż czas się wypełnił. Wybiła północ, wybrzmiały ostatnie ogłoszenia i w sile blisko 300 bab i chłopa ruszyliśmy przez uśpioną Krynicę. Zaczęło się!

Moje taktyczne założenia były genialne w swojej prostocie:

  1. Nie biegać pod górę
  2. Nadrabiać na prostych
  3. Uważać na zbiegach
  4. I jeść – jeść co 30 minut, choćbym chciał to zwrócić!

Drep, drep, drep, tup, tup, tup. Od razu pierwsze wyzwanie: jak ja mam nie biec pod górę, kiedy trasa od pierwszego kilometra wiedzie tylko wzwyż? Iść od samego początku?! Nie było to łatwe, ale próbowałem, walczyłem. Gryzłem się w nos i szedłem wbrew sobie, wbrew wszystkim.

Drep drep, tup, tup – zostawiliśmy miasto i zaczął się dziki szlak. Faktycznie było mokro i błotnie. Ponoć nie tak bardzo, jak rok wcześniej, ale jednak na tyle, że nie było sensu omijać kleiste badziewie. Koncentracja, napięte mięśnie i krok za krokiem, kijek za kijkiem w górę gór.

Mijały godziny, mijały kilometry, z nieba od czasu do czasu padało coś, co nie mogło zdecydować się czy jest jeszcze deszczem, czy już śniegiem, z podłoża bryzgała glina, a sznur ultrasów przesuwał się w głąb kniei i powoli, powoli rozrzedzał, gdyż czołówka zaczynała budować swoją przewagę. Śliskie zejścia, mokre łąki, strumyki wymagające kicania po kamieniach, potykacze z elektrycznych pastuchów rozciągniętych w poprzek szlaku (bez żartów, to legalne?). Wchodziliśmy coraz głębiej w Łemkowynę i coraz bardziej, każdy kto biegł sam, zapadał się we własnym świecie.

Łemkowyna Ultra Trail – w ciemności czyha potwór

Mijały godziny. O piątej nad ranem miałem za sobą 30 kilometrów. Szlak nie był jakoś specjalnie trudny (choć błoto upierdliwe), ale pojawiły się dwa problemy:

  • Po pierwsze nie wchodziło mi jedzenie. Batony zamulały, na kabanosy nie miałem ochoty, reszta wiktuałów leżała zbyt głęboko w plecaku, bym znalazł w sobie motywację by wszystko zdejmować i rozgrzebywać w poszukiwaniu jedzenia (zdradliwa sytuacja, człowiek zwleka, a im dłużej zwleka, tym większy energetyczny dół kopie, którego nie wyrówna aż do mety)
  • Po drugie – i to było o wiele gorsze – moja czołówka umierała. Przez pierwsze godziny biegu świeciłem maksymalną mocą prosto pod nogi i kiedy w pewnym momencie podniosłem soczewki, by oświetlić trasę, odkryłem, że nie nie widzę dalej niż na kilka metrów (zamiast nominalnych kilkudziesięciu). Dramat!

Okazało się, że w temperaturze bliskiej zera baterie wyczerpują się trzy razy szybciej niż miało to miejsce podczas lipcowego biegu w Dolinie Kłodzkiej. Przełączyłem sprzęt na tryb awaryjny, owinąłem trzymany na potylicy zasobnik z akumulatorami dodatkową chustą, na którą jeszcze założyłem kaptur, po czym krok za krokiem posuwałem się w stronę totalnej ciemności i całkowitego załamania. Piąta godzina zawodów i już zaliczyłem coś, czego nie przewidziałem. Szlag by to!

Jasne, baterie na wymianę miałem, ale… 50 kilometrów dalej. Tymczasem tu i teraz, na dwie godziny przed świtem, straciłem podstawowe źródło światła i musiałem szukać szlaku przy pomocy zapasowej latarki na jeden „paluszek”. O prędkości mogłem zapomnieć, liczyło się tylko to by się nie zgubić i przynajmniej próbować nawigować na światełka (każdy z biegaczy miał obowiązkowe czerwone światło z tyłu) ludzi przede mną.

Minuty się wlokły, psychika siadała. Z jednej strony nieustannie wypatrywałem oznaczeń trasy, z drugiej ciągle mieliłem w myślach kwestię: dam radę do świtu, czy nie dam rady? Stanę czy będę miał dość światła, by brnąć do przodu? W końcu – zmieszczę się w limicie, czy nie? Uwierzcie, w górskim lesie w zachmurzoną deszczową noc jest totalnie ciemno. NIC nie widać.

Beskid Niski nocą

Beskid Niski nocą

Owszem, pewnie mogłem poprosić kogoś kto mnie mijał, by mnie wziął ze sobą i podzielił się swoim światłem, ale to rozwiązanie – dość oczywiste teraz – wtedy wydawało mi się aktem kapitulacji i równocześnie zmuszeniem innego zawodnika by poświęcił swoje tempo dla mojej głupoty. Nie-ma-mowy.

Walczyłem w samotności. Dwie godziny później byłem niespełna 10 kilometrów dalej. Zamiast mózgu gąbka, oczy niemalże wyłupiaste, ale ostatecznie udało się – spomiędzy mgieł zaczął wyłaniać się nowy dzień!

Chyba mam trochę dość

Chyba mam trochę dość

Telepało mną zmęczenie, głód i chłód – zatrzymałem się by rozpuścić w wodzie kilka tabletek z kofeiną i łyknąć znieczulacza (ten cudowny Ketonal) na spięte do granic bólu plecy. Chemia zadziałała i ku swojemu zaskoczeniu zacząłem nawet się uśmiechać. Postanowiłem – no dobra, będzie co ma być – dotrę do punktu po 40-tym kilometrze, a potem się zobaczy.

Słońce nad Łemkowyną

Do Bartnego (47-my kilometr) dobiłem po ponad ośmiu godzinach. Oczywiście w limicie, ale gdzieś w końcu stawki i ze zrytą psychiką. Coś mi szeptało do ucha:

Odpuść, po co to Ci? Przecież i tak zrobiłeś już prawie 50K. Jesteś super, masz już drugie ultra w górach w ciągu miesiąca. Ić stont!

Kuszenie było niezłe, ale na szczęście w izbie bacówki wpadłem na biegaczy, którzy już zrezygnowali i siorbiąc Piwo Pocieszenia czekali na transport do bazy. Popatrzyłem na nich i stwierdziłem: O NIE! – ja tak nie skończę, regeneracja i w drogę! Zaś moim pomysłem na regenerację była krótka drzemka – wytłumaczyłem opiekunom miejsca, że owszem – chcę się na chwilę położyć, ale zaraz ruszam na trasę (nie wyglądali, jakby mi uwierzyli) i po 15 (dosłownie) minutach pod kocem (w tym czasie buty i bluza schły przy kominku) obudziłem się z zresetowanym umysłem i – o dziwo – działającymi nogami.

Co prawda miałem 241-sze miejsce, ale co z tego? Życiówki tu nie robiłem, ważne było, że wróciła chęć życia!

Zassałem kilka ziemniaków z solą, zatankowałem wodę i na 90 minut przed godziną zamknięcia stacji ruszyłem dalej. Było spoko, nawet fakt, że pierwsze kilometry prowadziły przez bagno (wiecie, znacie – kępy trawy, a między nimi nie-wiadomo-ile-wody – jak się dobrze trafi to i po pas) nie osłabiał mojego animuszu. Się szło, się podbiegało, się zbiegało. Jasne, czasami miotnąłem jakąś staropolską klątwą, ale ogólnie było nieźle. Niebo się rozpogadzało, drzemka zresetowała czarne myśli, a brazylijskie orzechy w czekoladzie (o dziękuję ci Darczyńczynio!) zwiększały witalną moc. Było fajnie. Łemkowyna Ultra Trail – ja lublu tiebia.

Łemkowyna Ultra Trail - błoto

Łemkowyna Ultra Trail – błoto jest wszędzie

Łemkowyna Ultra Trail – Góry, niebo i ja

Nowy plan był jeszcze prostszy niż startowy – dotrzeć w dobrej formie do kolejnego dużego punktu regeneracyjnego (Chyrowa, na 81-szym kilometrze), a po drodze kupić dodatkowe baterie, by mieć pewność, że poradzę sobie drugiej nocy, kiedy ciemność ogarnie mnie nie na siedem godzin, lecz na dwanaście. Przyjąłem, że jeżeli zrobię każdy odcinek między punktami kontrolnymi o 30-45 minut szybciej niż pozwalają na to organizatorzy, to będę miał wystarczający margines bezpieczeństwa by móc uderzyć w kimę na 80-tym i 120-tym kilometrze i jeszcze coś w rezerwie zostanie.

Łemkowyna Ultra Trail - punkty kontrolne i limity

Łemkowyna Ultra Trail – punkty kontrolne i limity

Tym razem wszystko działało zgodnie z planem, jadłem, piłem, zabłocone buty pracowały, okryte rudą jesienią lasy i wzgórza okazale wyglądały. Nawet mocz odzyskał normalny kolor. Przed południem zameldowałem się na popasie przy 64-tym kilometrze i uderzyłem w kierunku przepaku w Chyrowej.

W międzyczasie zacząłem poznawać biegnących z tempem zbliżonym do mojego. Ponieważ (jak zawsze) lepiej atakowałem podejścia, a za to traciłem na zbiegach, to nieustannie się tasowaliśmy. Szczególnie z Dawidem (nie mylę imienia, prawda?) i Sylwią, którzy całą trasę (poza zbiegami) szli! Wielki szacun, bo tempo mieli zacne, a przy okazji potrafili zatrzymać się na szczycie góry, by nacieszyć zmysły roztaczającymi się widokami i smakiem nabytego przed chwilą piwa. Zawody bez walki o czas na mecie? Tak można? To było zaiste ożywiające doświadczenie.

Do nieformalnego półmetka na przepaku dotarłem po 16 godzinach od startu. Najpierw wsiorbanie ciepłej zupy, potem atak na pyszne pomarańcze (ja – ultra – pomarańcze – zawsze!) i całkowita wymiana ciuchów na nowe, łącznie z dodaniem do podróżnego zestawu kominiarki (ależ chwaliłem ten pomysł 10 godzin później…) i grubszych skarpet. Kolejne 20 minut snu i po 50 minutach od wejścia do bazy byłem gotowy do dalszej drogi.

Ruszyłem. Już po kilku minutach wspinałem się na pobliski masyw Chyrowej. Ostatnie promienie słońca ogrzewały moje plecy, podczas gdy przede mną znad góry wyłaniał się bliski pełni Księżyc. To był ten moment, chwila dla której warto było się tutaj zjawić. Było łagodnie, cicho…, pięknie. Nic, tylko zastygnąć i chłonąć…, w powietrzu unosiła się magia.

Gdzieś w trasie

Gdzieś w trasie

Niemniej to piękno zapowiadało koniec światła. Zanim jeszcze zszedłem z góry zaczęła zapadać kolejna noc. Noc w czasie której miałem pokonać drugą część trasy.

Odpaliłem czołówkę. Byłem na 211-stym miejscu.

Przekonaj mnie, że to tylko 50K

Pamiętałem, że druga noc jest gorsza, bo zmęczenie, wypalenie, rezygnacja, itd.. Niemniej, paradoksalnie, czułem się silniejszy niż osiemnaście godzin wcześniej. Miałem dwa zestawy zapasowych baterii. Miałem cieplejsze ciuchy. Zweryfikowałem, że nie ma sensu dreptać na batonach, bo robi mi się od nich niedobrze i na ostatnie 70 kilometrów zabrałem z sobą worek z bakaliami i orzechami. Została mi mniej niż połowa trasy i więcej niż połowa czasu, zatem cóż złego mogło się wydarzyć?

Nic. Albo coś. Na przykład mogło zacząć boleć mnie kolano. Wcześniej nadwyrężyłem je podczas jazdy rowerem, teraz podczas zejść przednia jego część zaczynała boleśnie przypominać o postępującej kontuzji. Co pomagało? Zbiegi! Im szybciej, tym mniej bólu generowałem.

Po pokonaniu Chyrowej i zejściu ze zbocza drogą zamienioną w rzekę błota (dosłownie, sięgało kolan) zaryzykowałem życie podczas przekraczania autostrady krajówki nr. 19 i dotarłem do stóp Cergowej. Wielkie bydle było już całkowicie skryte w mroku, a huraganowy wiatr na szczycie skutecznie zdmuchiwał kaptur z głowy. Coś wyło, coś gwizdało. Było ostro. Nadchodził czas próby.

Pierwszym znakiem tego, że wkraczam w nowy wymiar zawodów, było spotkanie Tomka, który zagadnął mnie wprost:

Proszę przekonaj mnie, że ostatnie 50 kilometrów [bo tyle zostało nam do mety] to niewiele.

– Jasne, to tylko 1/3 całości!- odpowiedziałem, ale nie czułem się zbyt wiarygodny, kiedy to mówiłem.

Zaczęliśmy napierać razem. Krok za krokiem,w stronę kolejnego punktu regeneracyjnego na obrzeżach Iwanowicz Zdroju. Punkt ów okazał się wielką sceną z której każdy wbiegający był witany gromkimi okrzykami. Kiedy dotarliśmy tam po godzinie 22:00, całość wyglądała dość abstrakcyjnie: czwórka ultrasów, dwoje kibiców i zdzierający gardło wodzirej z megafonem. Krótki postój na tankowanie i wymianę baterii, po czym ruszyliśmy ku ostatniej miejscówce mecie z ciepłym żarciem – skrytej za Rymanowem i Górnymi Puławami bazie Kiczera SKI.

Niespodziewanie na trasie zrobiło się gęściej, byliśmy na tyle szybcy, że powolutku przesuwaliśmy się w górę ogona stawki i co jakiś czas przeganialiśmy innych zawodników. Tomek miał większe doświadczenie, ja trochę bardziej niepokorny umysł. Po czasie myślę sobie, że dobrze się uzupełnialiśmy i nawet milcząc korzystaliśmy z tego, że raz jeden, raz drugi dyktował tempo marszobiegu.

Czas mijał, zbliżała się północ, a wraz z nią kraina upiorów. Buuu!

Zombie na autopilocie

Najpierw był lód. Odcinek między Rymanów Zdrojem a Puławami był w dużej części asfaltowy. Jakoś uwidziało mi się, że jaśniejsze plamy na jezdni to zamarznięta woda i starannie zmieniałem kierunek, by się nie poślizgnąć. Co prawda wiedziałem, że ani wody ani mrozu nie ma, ale odruch był mocniejszy od resztek świadomości.

Po lodzie pojawiły się kotki. Kotków było dużo, wszystkie były czarne i siedziały sobie w ciemnych błotnych kałużach. Niekiedy kotki ustępowały miejsca rozdeptanym pudelkom i rozjechanym strusiom pędziwiatrom, którymi – po bliższej analizie – okazywały się kępy trawy na ścieżce. Zaakceptowałem sprawę. Póki nic mnie nie chciało zjeść, mogłem widzieć co tam głowa sobie wymyśli.

Tomek, idź – jesteś mocniejszy. Ja sobie trochę pokimam na stojąco i zaraz Cię dogonię, dobra?

– Nie ma mowy – idziemy razem!

No dobra, nie to nie. Zastanowiłem się czy nie odpalić muzyki, ale zrezygnowałem – za duże ryzyko, że z odciętym zmysłem słuchu zaliczę glebę, albo kompletnie odjadę i stracę kontakt z partnerem (potem się przyznał, że na tym odcinku tak napierał, bo… czuł niedźwiedzia). Łyknąłem porcję musującej kofeiny. Zwid nie przegnała, ale przynajmniej przestałem przekonywać sam siebie, że jestem nietoperek i potrafię nawigować na trasie z zamkniętymi oczyma. Wbiłem ślepia w tylne światło partnera i ruszyłem za nim, ze wszystkich sił starając się nie zwiększać dystansu między nami.

O 1:30 dotarliśmy do kolejnej bazy. Na początku lekkie zaskoczenia, bo nikogo nie widać na zewnątrz, stoi tylko lodowata woda, cola i kawa. Niby jakieś światła się palą. ale wszystko zamknięte i cisza. Co do cholery?! Dłuższa analiza pozwoliła znaleźć strzałkę kierującą na tył budynku i schody, którymi można było dostać się do sali, w której wszyscy się grzali. Hmm…

Potem standard: ciepła zupa, przekąski, kawa oraz kolejna drzemka, gdyż zgadzaliśmy się z Tomaszem, że lepiej poświęcić 20 minut na regenerację (mieliśmy 3.5 godziny do limitu) i zresetować mózgi, niż iść na autopilocie bez pewności, że pokonamy ostatni fragment zawodów bez zaczepienia o Ukrainę czy Słowację.

Po czterdziestu pięciu minutach wyruszyliśmy ku Wilczym Budom.

Ależ wiało! Miejsce 195-te.

Ultra

Niedługo później Garmin odmówił mi posłuszeństwa. Cóż, jakbym pomyślał to bym zabrał z sobą power bank i podładował, ale nie pomyślałem i sprzęt zostawiłem w Chyrowej. Bywa. Na szczęście mój towarzysz miał na chodzie Endomondo, które co jakiś czas radośnie oznajmiało: kilometr 121… tempo 11:30…, kilometr 122…, tempo 13:00, kilometr kolejny…., tempo nadal beznadziejne.

… kijek, stopa, kijek, stopa, oddech, kijek, stopa, kijek, stopa, oddech, woda, oddech, kijek, stopa, kijek, stopa, kur*wa, oddech, stopa, kijek, błoto…

– Tomek, Twoje endo mówiło ile jeszcze mamy do końca etapu?

Taa, 9 km do punktu żywieniowego, z tym że po drodze 10 kilometrów po grani.

– Ha!, to już tylko dwie godziny!

… kijek, błoto, stopa, kijek, stopa, błoto, kijek, oddech, oddech…

O cholera, kotki i pudelki wróciły!

Odcinek przez Smokowiska i Wilcze Budy był niesamowity. Trzy godziny wśród wyjącego i zrywającego kaptury wiatru. Wokół nas falujące konary i deszcz liści, nad nimi gwiaździste niebo, a przed nami kolejne 20 kilometrów dzielących nas od ostatniego punktu regeneracyjnego pod Przybyszowem. Były kotki, były rozdeptane pudelki, były czarownice wymachujące długimi wijącymi się rękoma, które z bliska okazywały się taśmami znaczącymi szlak. Były ograniczające widoczność do dwóch kroków unoszące się między drzewami chmury. Było ekstremalnie – była pełnia szaleństwa…

… i było spotkanie z niesamowitą parą wolontariuszy, którzy w środku niczego na dzikiej grani rozbili namiot i rozpalili ognisko, by o 3:00 w nocy poczęstować nas gorącą herbatą z cytryną. To była najlepsza herbata w moim życiu!

Wilcze Budy. Autor: Łemkowyna Ultra Trail

Wilcze Budy. Autor: Łemkowyna Ultra Trail

Na tym odcinku poza szukaniem oznaczeń szlaku starałem się bazować na wiedzy Tomka, który rok wcześniej zrobił krótszą Łemkowynę i znał trasę. W pewnym momencie mój przewodnik wskazał dwa światła iskrzące się pomiędzy koronami drzew i powiedział:

To ostatnie mocne podejście, potem w dół i już punkt kontrolny!

Patrząc we wskazanym przez niego kierunku nie potrafiłem sobie wyobrazić wysokości stromizny, która na nas czekała. Byliśmy jakieś 700 m.n.p.m., tymczasem światła znajdowały się 400 – 500 metrów wyżej! To wyglądało strasznie, na mojej mapie przewyższeń nie było takiego podejścia i moje nogi absolutnie nie planowały tego rodzaju wysiłku po blisko trzydziestu godzinach w trasie.

Ale co robić? Zbliżaliśmy się ku zapowiedzianemu podejściu, a jego nachylenie wydawało się coraz bardziej przerażającym. W końcu nie wytrzymałem:

– Tomek, to niemożliwe! Tutaj nie ma już takich gór, te światła wyglądają jak na szczycie Mont Blanc!

Tak, bo one są na szczycie wysokich słupów, zobaczysz jak podejdziemy. Są bardzo wysokie

– Nie, nie! Nie wierzę. Nie ma takich słupów. Zobacz, pod nimi widać gwiazdy!

Bo i faktycznie, pod naszymi światłami dało się dostrzec kilka słabo świecących punkcików. Świeciły słabo, gdyż blask ciał niebieskich, które braliśmy za światło na szczycie był tak mocny, że przesłaniał otoczenie. Wybuchliśmy śmiechem. Z serca spadł mi wielki kamień, zachlupotało błoto.

zaciśnij zęby i idź

Do punktu na 136-tym kilometrze dotarliśmy na moment przed drugim świtem. Na miejscu wychłodzona ekipa zmagała się z namiotem, którego ścianki rozerwał wiatr. Resztki jedzenia nie wyglądały apetycznie, letnia (mimo termosów) kawa też nie zyskała mojego uznania. Chrzanić to! Chciałem wreszcie dotrzeć do mety, musiałem iść dalej!

Ruszyliśmy. Tym razem w trójkę, ponieważ w międzyczasie dogoniliśmy znajomych Tomka. Michał dołączył do nas (skubany, miał siłę jeszcze biegać!), a jego wyczerpany partner pożyczył tomkowe kije, by przy ich pomocy spróbować dotrzeć do celu. Byłem dobrej myśli. Pierwsze promienie Słońca nieco osłabiły atak zwid i majaków. Według mojej wiedzy zostało nam niespełna 10 kilometrów do mety. Dwie, no może dwie i pół godziny i miało być po wszystkim. Naprawdę? Trudno było w to uwierzyć.

Teraz połonina, potem las i schodzimy do Komańczy – zapowiedział Tomek i brzmiało to cudownie.

Brzmiało, ale nie było prawdą. Okazało się, że druch mój wyparł z pamięci kilometry po skrajnie zabłoconym lesie. Polany wciąż nie było widać, a ja zaczynałem czuć, jak narasta we mnie złość. Złość na moich towarzyszy, którzy szli ciągle o 1/3 kroku zbyt szybko, nienawiść do wciągającego buty błota, furia na niekończący się las. Aarrgh! Wykrzyczałem swoją wściekłość.

KRRRWWA!! NIECH TO SIĘ WRESZCIE SKOŃCZY!

No i się skończyło. Las ustąpił miejsca polanie, noc słońcu, błoto rosie, huragan wichurze. W promieniach wschodzącego Słońca szliśmy przez połoninę, a gdzieś po jej drugiej stronie znajdowała się Komańcza. Była siódma rano.

Łemkowyna Ultra Trail - 31-sza godzina na szlaku

Łemkowyna Ultra Trail – 31-sza godzina na szlaku

Po chwili kolejna niespodzianka – na szczycie trawiasto-błotnego wzniesienia stoi samotny, szarpany porywistym wiatrem namiot, a w nim grzeje się para wolontariuszy z lotnej kontroli numerów.

– …Trzynastka! Pod kurtką!

…szczęśliwa! Powodzenia, macie już niedaleko.

Niedaleko? Zależy. Rowerem byłoby kilkanaście minut, biegiem może pół godziny. Naszym tempem… zdecydowanie dłużej. Po drugiej stronie polany lepszy nastrój ponownie utonął w zwałach błota. Tomek z Michałem napierali niesieni bliskością końca, ja bluzgałem na wszystko i wszystkich, a gałęzie nieustannie układały się w kształty stojących za nimi domów, które znikały przy próbie skupienia na nich uwagi. Mózg miał dość.

Uciekająca mi ekipa i ostatni punkt kontrolny

Uciekająca mi ekipa i ostatni punkt kontrolny

Aż w końcu coś się zmieniło. Jeden z majaków nie zniknął, kiedy się do niego zbliżyłem. I nie dość, że nie zniknął, to obok jego pojawił się następny! Czyżby to było to? Tak, to była Komańcza. Jeszcze ostatnia walka z bolącym kolanem, jeszcze zejście ze zbocza, jeszcze przejście tunelem, jeszcze kilkaset metrów chodnikiem, jeszcze jeden i drugi zakręt i…

JEST PIEPRZONA META

Nie było wyjścia. Pobiegłem.

Jakub Abramczuk, czas: 32h39:32; miejsce: 181

Nie było euforii, nie było kibiców z trąbkami i dzwoneczkami, nie było szampana, nie było fotek.

Była prawie pusta łąka, na której nieliczni zawodnicy i organizatorzy grzali się w namiocie i przy ognisku, czekając na ostatnich zawodników.

Była bluza finiszera. Były pierogi i żurek. Był lecący z rąk ekwipunek i próba przebrania się w ciepłe i suche ubranie zanim pojawi się hipotermia.

Na koniec był komiczny marsz ku oddalonemu o kilkaset metrów parkingowi, na którym czekał autobus do Krynicy.

Trzeba było zająć miejsce.

Usiąść i zasnąć.

Zrobiłem to.

Łemkowyna Ultra Trail - profil trasy i tempo

Łemkowyna Ultra Trail – trasa, jej profil i moje tempo

Łemkowyna Ultra Trail 2015 – podsumowanie

Tak dla odmiany, puentę wybierzcie sobie sami, gdyż ja nie umiem się zdecydować:

  1. Mając za sobą sześć biegów w górach (w tym cztery zawody, a wśród nich trzy ultra) zapisałem się, dostałem i ukończyłem jeden z trudniejszych polskich biegów (w tym roku odpadło 31% startujących) na dystansie +150 kilometrów. I to z tylko jednym bąblem! Taki ze mnie kozak, ha!
  2. Głupkiem będąc porwałem się na zbyt długą, zbyt ciężką i zbyt wymagającą trasę, co więcej wystartowałem praktycznie bez przygotowań, a za to zaledwie dwa tygodnie po poprzednim ultra. Pobiegłem i jakimś fuksem skończyłem w jednym kawałku. Cóż, głupota durniom sprzyja, ehh!

Chociaż ta opowieść jest o mnie, historia nie miała by takiego przebiegu bez wielu osób, które miałem przyjemność poznać podczas tych niesamowitych dni:

  • Bez Wojtka i Marka nie znalazłbym się w Krynicy oraz nie poznał genialnej Właścicielki Villi Wesołej, która jeszcze przed startem zaprosiła nas do siebie (za darmo!), byśmy nie koczowali na podłodze hali sportowej
  • Gdyby nie Zbyszek i Joanna (kliknijcie w jej FB – to dopiero jest fantazja i planowanie przygody!) nie miałbym jak wrócić do Warszawy i z kim spędzić dnia po zawodach. Dnia który upłynął na opowieściach, grzanym piwie i poczuciu wszechogarniającej wspólnoty
  • Gdyby nie życzliwe słowa przed startem i wsparcie na trasie od ludzi, którzy znają mnie tylko jako autora bloga, kryzys pierwszej nocy mógłby być kryzysem nocy ostatniej
  • Gdyby nie spotkana na trasie Sylwia, która mimo hipotermii na setnym kilometrze przeszła całą trasę i ukończyła zawody na 30 minut przed upływem czasu nie nauczyłbym się, że można odpuścić, a ultra niekoniecznie musi oznaczać walkę o każdy oddech
  • Gdyby nie towarzyszący mi Tomek, moja walka z upiorami drugiej nocy mogłaby się skończyć snem na stojąco, albo spadnięciem na łeb z grani
  • Gdyby nie ekipa z RockTape, która okleiła mnie za darmo magiczną taśmą, miałbym o wiele większy problem z kolanem (osobę, która robiła mi zdjęcia podczas zabiegu depilacji ud proszę o przysłanie odbitki, a następnie spalenie aparatu)
  • Gdyby nie Under Armour i duże wsparcie, jakiego udzieliła mi ta firma, moja druga noc mogłaby się zakończyć pod termicznym kocem, a tak przeżyłem ją w dwóch(!) warstwach ciuchów, podczas gdy osoby wokół mnie miały ich pięć… i marzły
  • W końcu, gdyby nie moi Bliscy i Najbliżsi, wszystko mogłoby się potoczyć inaczej. Gdy zjada Was mrok, ciepły SMS przywraca moc.

Dziękuję Wam, bez Was zakończenie mogłoby być inne.

 

Zobacz też: ŁUT 150K – logistyka

ps. Skoro przeczytaliście tekst do końca, to proszę zerknijcie jeszcze tutaj:

– to trochę krótsza wersja opowieści, taka bez drugiej nocy i drugiego świtu. Phi ;-)