Wystartować z numerem jeden, biec z obstawą osobistego quada, kończyć wśród morza oklasków i fotografów uwieczniających każdy krok. Można? Można! Wystarczy wstać sprzed monitora i po raz pierwszy od czterech lat zjawić się na starcie jakiegoś biegu. No, oczywiście – najlepiej by było to ultra, chociażby skromne 45 kilometrów w poziomie i 2.4 km w pionie Maratonu Trzech Jezior…

[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność]


Maraton Trzech Jezior – przed startem

Maraton Trzech Jezior to krótkie górskie ultra (po mojemu krótkie = da się zrobić między świtem, a zmierzchem) zorganizowane w Beskidzie Małym, które miało miejsce w ramach odbywającego się tutaj po raz pierwszy festiwalu biegów górskich. Dystanse, na jakich rozgrywane były zawody to: 45, 25 i 3.5 km, gdzie ostatni to sprint na górę Czupel – z zacnymi 600 metrami przewyższenia.

Sam, zgodnie ze swoją niepisaną – acz dobrze znaną – maksymą, by robić wszystko wspak, spontanicznie postanowiłem, że to właśnie Międzybrodzie Bialskie (miejsce startu M3J) będzie miało okazję powitać mnie na biegowych szlakach, po czterech latach przerwy, kiedy to byłem głównie zajęty nabywaniem wagi, która miała mi zapewnić przetrwanie kilku lat głodówki po zapaści cywilizacji spowodowanej przyszłą inwazją zmutowanych covidem zombie.

Maraton Trzech Jezior – zawody

25 września słowo stało się ciałem (sic!) i odpowiadając na zaproszenie organizatorów zjawiłem się na miejscowym ryneczku, dumnie niosąc na udzie numer 1, co wywołało niejaką konsternację u wolontariuszy, tudzież innych biegaczy – wszystkim im cierpliwie tłumaczyłem, że numery były rozdawane wedle wagi startowej. I myślę, że spokojnie mi wierzyli. Następnie stanąłem sobie w kąciku, zamaskowałem się jako chiński sprzedawca klusek na parze i czekałem na sygnał do startu, jeno bacząc by mnie ktoś przypadkiem jednak nie rozpoznał.

Maraton Trzech Jezior - ostatnie chwile przed startem

Maraton Trzech Jezior – ostatnie chwile przed startem, ja z tyłu z kluskami

Udało się. Kiedy o 8:00 z głośników poleciał utwór „Dominion” w aranżacji Marka Petrie’go poczułem ciary. Jakbym zmrużył trochę bardziej oczy i uszy, to bym się poczuł niemal, jak pięć lat temu (KIEDY TO MINĘŁO?!) na starcie w Chamonix. Te dzwonki, fajerwerki, ta pompatyczna – acz pasująca! – muzyka i ci stłoczeni na małym ryneczku uczestnicy zawodów o aromacie rozmaitych maści i zmarowideł. Ahh, to było dobre i tego mi brakowało. Włączcie i się wczujcie…:




..
.

…a potem to już ruszyliśmy.

Pierwszy punkt kontrolny był na 9-tym kilometrze trasy, z limitem 2 godzin. Patrząc na profil trasy miałem trochę stracha, że to nie jest zbyt dużo na mój plan: po równym truchtasz, pod górkę wchodzisz, a z górki uważasz, niemniej okazało się, że nawet spędzając na punkcie ponad 10 minut (siku, buty, jedzenie, przypominanie sobie, jak to wszystko się w sumie ogarnia) wyszedłem w dalszą trasę z półgodzinnym zapasem i jakimś takim optymizmem w sercu, że w sumie, to się może udać?

Maraton Trzech Jezior - czerń wyszczupla

Maraton Trzech Jezior – czerń wyszczupla

Miałem ponad 5 godzin na pokonanie kolejnych 20 kilometrów, w tym wejście na Magurkę (909 m) i Czupel (najwyższy miejscowy szczyt – 930 m), ale też na zbieg ze szczytu Czupela do tamy w Tresnej. Równocześnie, w tak zwanym międzyczasie, podbił do mnie Marek, który wyczaił z wpisów na FB, że będę biegł w tych okolicach i postanowił zrobić mi niespodziankę i przez kilka kilometrów zagadywać, tak bym nie miał czasu narzekać. Cóż, chciałem Go spławić, ale się nie dał i faktycznie – zrealizował swój plan! Dzięki Marku! Ostatecznie okazało się, że jak podejścia pod Magurkę i kolejne me górki, nie były większym wyzwaniem (jak się waży 100kg i mieszka na wysokim czwartym piętrze bez windy, to jednak ma się praktykę), tak późniejszy kilkukilometrowy zbieg po ruchomych kamulcach przeorał mi nieużywane czworogłowe, tudzież psychikę, tak że do wodopoju przy tamie (600 metrów niżej) wkroczyłem w nastroju nieprzysiadalnym i nie dałem się ani poderwać paniom z Koła Gospodyń Wiejskich, ani uwieść muzycznej wirtuazerii miejscowego grajka. Który zresztą chyba się obraził, bo jak tylko wlazłem na punkt, to zaczął się pytać, czy może się zbierać. Phi.

Niemniej! Będąc za połową trasy miałem 75 minut zapasu do limitów i świadomość, że jeszcze „tylko” niecałe 20 kilometrów…, z których pierwsze były bezlitosnym podejściem na Kościelec (735 m) i Jaworzynę (861 m). Tam też przypomniałem sobie prostą prawdę, znaną wszystkim biegającym dystanse dłuższe niż 20 kilometrów: jeżeli nie trenujesz długasów, to cię odetnie…

…zatem odcięło i mnie. W sumie to było nawet zabawne w swojej klasycznej formie. Jak miewałem ściany na ciśniętych na 100% maratonach, tak wpadnięcie na mur podczas niskointensywnego marszobiegu po górach było czymś nowym. Dosłownie, niczym zgodnie z przestrogami z popularnych gazetek dla biegaczy – po 30-tym kilometrze moje nogi odmówiły posłuszeństwa, a wizja pół kilometra wspinaczki stała się czystą abstrakcją. Tutaj wizualizacja „dołka”, który mnie niemalże wykończył:

Maraton Trzech Jezior - "pułpaka" w połowie trasy

Maraton Trzech Jezior – „pułapka” w połowie trasy

No ale, jak się startuje bez sensu, to przecież nie ma sensu się bez sensu poddawać! Miałem swój wypracowany zapas, miałem czternaście pastylek dekstrozy (ssać co 15 minut), postanowiłem że urozmaicę dotychczasową dietę (woda; cola i  pomarańcze na punktach odżywczych) o te cukierki i mumlając je, tudzież przeżuwając rozmaite przekleństwa, zacząłem krok za krokiem leźć w górę i w stronę góry Żar, gdzie czekał na mnie ostatni popas. Pierwszy kilometr? Ponad 40 minut. Drugi? Blisko pół godziny. Lecz byłem coraz wyżej i nawet potrafiłem podnieść głowę, kiedy mijały mnie kolejne osoby (no, jednak były takie!) i pytały czy wszystko OK. No, było OK, tyle że sobie szedłem, mając do mety 15 kilometrów i pchając przed sobą wielki mur, co raz po raz się blokował o jakieś krzaczyska.

Kiedy masz w nogach maraton i opcję na kąpiel...

Kiedy masz w nogach maraton i opcję na kąpiel…

W końcu osiągnąłem Kiczerę (827 m), z której zobaczyłem niesamowite przemysłowe jezioro na szczycie góry Żar (fotka powyżej, robiona z Kiczery), a kilkadziesiąt minut później dotarłem do ostatniego popasu, gdzie limitu czasu nie było, ale też wymiotło już wszystkie pomarańcze (zło!). Że w międzyczasie spadłem na ostatnią pozycję, to i od tego miejsca dostałem asystę osobistego quada ratownictwa górskiego, którego załoga już baaardzo chciała być w domu, a tu ciągle lazł przed nimi gość i nawet nie podbiegał, chociaż miał do mety jeszcze 2 godziny zapasu i 7 kilometrów trasy do zrobienia. Z tej perspektywy mogą zrozumieć presję, którą raz po raz na mnie wywierali – normalnie prywatny Wings For Life, ino w górskiej edycji. A ja sobie na luzaczku, kroczek za kroczkiem – zero stresu, zero problemów, brzusio naładowany, soczek kupiony, tylko kurde jak pierdzieli mi za uszami, to przyrodę z audio wycinało.

M3J - trochę tuptania, trochę spaceru, dzień jeszcze długi

M3J – trochę tuptania, trochę spaceru, dzień jeszcze długi

Ostatecznie linię mety przekroczyłem niespełna 50 minut przed końcem zawodów (czyli straciłem trochę ponad pół godziny na drugiej połowie trasy) i oddawszy pola kilku osobom, którym bardziej zależało na nie-byciu-ostatnim-zawodnikiem / zawodniczką, z czasem na trasie ponad 10 godzin, a w ruchu 8-śmiu i trochę, chwilę po godzinie 18-tej zakończyłem rywalizację (ekhm) zbierając gromkie brawa od wszystkich, którzy już naprawdę chcieli do domu, ale wciąż czekali na mnie. Dzięki!

I... meta M3J. O tak, lubię ten stan

I… meta M3J. O tak, lubię ten stan

Dało się? Dało! Maraton Trzech Jezior został ukończony, a ja ze zdziwieniem zdałem sobie sprawę, że po prawdzie, to ostatni raz linię mety górskiego biegu pokonałem wiosną 2016.  I zresztą – choć w duecie – to w dość podobnym stylu.

Koniec dłuuugiego dnia. Pokazuję dzieciakom dekorację zwycięzców

Koniec dłuuugiego dnia. Pokazuję dzieciakom dekorację zwycięzców

Maraton Trzech Jezior – refleksje na mecie

Ostatecznie byłem zadowolony z siebie i z faktu, że udało mi się dotrzeć do końca trasy, mimo tego, że przez kilka dobrych godzin zmagałem się z efektami zerowej kondycji i dużej nadwagi. Z perspektywy kilku dni myślę sobie, że z jednej strony bym powtórzył przygodę i ponownie przyjął zaproszenie Wojtka, z drugiej to poziom moich (wciąż!) zakwasów, dobrze pokazuje z jakimi deficytami ruszyłem na trasę. Cóż, chyba z każdym poza głową (tak dla odmiany).

Toteż, jeżeli chcecie iść w moje ślady – hmm, no przecież Wam takiego wygłupu nie polecę. Lecz też i nie odradzę, dobry łomot bywa okazją do ponownego przyjrzenia się samemu / samej sobie i swojej kondycji. A także fotkom z trasy, zwłaszcza tym robionym wtedy, nie myślicie o tym, by wciągnąć bebzon. Wielce pouczające.

Pyza na polskich górkach - autorka: Magdalena Tomczyk

Pyza na polskich górkach – autorka: Magdalena Tomczyk

I po prawdzie, jeżeli ja ze swoimi obecnymi gabarytami i kilkoma lat truchtania po 4-8 km zmieściłem się w limicie na tej trasie, to oznacza to jedno – nie ma wymówek, że brak kondycji czy coś tam, coś tam. Słowo starej pandy!

Pyza i jej kalorie

Pyza i jej kalorie

Zaś, co do samego biegu. Hmm, piszę to jako człowiek, który przez ostatnie lata siedział w piwnicy (no dobra, na strychu) i nigdzie nie startował, niemniej… urzekło mnie połączenie gór i jezior – nie wiedziałem, że w Polsce poza Soliną mamy coś takiego, tudzież zapadła w sercu energetyczna i radosna obsługa na trasie. Długo myślałem do czego się przyczepić, bo wiadomo – muszę. Ostatecznie wymyśliłem dwie rzeczy: 1) że dla ostatniej osoby na ostatnim punkcie odżywczym (czyli dla mnie) zabrakło pomarańczy, którą chciałem sobie rytualnie wyssać oraz 2) że na profilu trasy na numerze startowym nie było kilometrów, co by akurat pomogło szybciej się orientować w tym, gdzie się jest (ja tych gór nie znałem). Poza tym? Super! I dziękuję za możliwość startu, a konkretniej to za miękką motywację i upierdliwość w pytaniu czy będę,  co nie dało mi standardowo zapomnieć o sprawie.

I dobrze, bo było warto (zapis biegu na mojej Stravie).

Druga edycja jest zaplanowana na 23 – 25 września 2022. Zobaczcie, co tam wtedy macie w planach, jeżeli nic – to rozważcie taką opcję na weekend:

Maraton Trzech Jezior - "dzień po" - 200 metrów od miejsca startu kontempluję zakwasy

Maraton Trzech Jezior – „dzień po” – 200 metrów od miejsca startu kontempluję zakwasy

Maraton Trzech Jezior – technikalia
  • Buty Salming Elements
  • Plecak Grivel 15l
  • Gacie: Icebreaker merino
  • Koszulka, skarpetki (palczaste), spodenki, rękawiczki (bezpalczaste): Decathlon
  • compresy na łydki
  • Na głowie buff z ŁUT
  • Kijki Fizan
  • Zegarek Coros Vertix (zlazło mu w 10 godzin niecałe 20% baterii w trybie GPS; wgrany track + HR z nadgarstka)
  • Woda: maksymalnie 2l w plecaku, w sumie wypiłem jakieś 5.5 litra
  • Jedzenie: na punktach pomarańcze + cola (wypiłem z litr)
  • Jedzenie z sobą: jeden baton czekoladowy, tubka oleju MCT z orzechami + pastylki z cukrem, zjedzone po 30km
  • Warunki pogodowe: 12-15 stopni, lekka wilgotność, słońce za chmurami (niemalże idealnie)
  • Warunki drogowe: głównie leśne ścieżki (poziom) bądź strome podbiegi / zbiegi pokryte drobnymi (pięści) kamieniami. Tu i ówdzie trochę błotka o strumyczków, niemniej nic, coby zamoczyło skarpety.
Maraton Trzech Jezior - ekwipunek w wersji "więcej niż wymagają"

Maraton Trzech Jezior – ekwipunek w wersji „więcej niż wymagają”

Po zawodach szkód na ciele i sprzęcie nie zauważyłem. Bąbli też zero.


Wykorzystane w tekście multimedia: zdjęcia autorstwa Arkadiusz Juzof - Fotografia,Tomasz Wysocki - Fotografia, Magdalena Tomczyk - Fotografia, oraz moje własne. Zdjęcie otwierające tekst - kadr z relacji z zawodów autorstwa Ultrapośladach, dziękuję Magdalena Wilk za zgodę na użycie i udostępnienie, tudzież szkoda, że po zawodach poznałem z kim się tasowałem na trasie ;)