Napierałem boso przez dwadzieścia cztery godziny. W tym czasie wbiegłem na 3234 pięter – wspinając się na ponad 10 kilometrów. Wypiłem 12 litrów cieczy, spaliłem około 15 tysięcy kcal i przekląłem jakieś 435 razy. A to wszystko by móc odpowiedzieć sobie na pytanie: DAM RADĘ?

[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność]

Już robiąc trening na trasie MER 2015 Everest Run zadawałem sobie pytanie: Kto do licha chciałby wystartować w czymś tak chorym? Doba biegnięcia po klatce schodowej na 42-gie piętro? Zero okien, zero urozmaiceń, zero kibiców? Co mnie podkusiło do tego? I co podkusiło 200 osób, które na pniu zamówiły wszystkie numery startowe? This is madness! Ale pakiet się odebrało, znajomym powiedziało. Odwrotu nie ma…

 

Marriott Everest Run 08:00-14:00. ROZGRZEWKA

Marriott Everest Run

Początek był standardowy. Najpierw kilka tygodni zaprawy (zapraszam na Kopiec Powstania Warszawskiego i do grupy biegającej po schodach), tabelki ze śródczasami i planami przerw regeneracyjnych oraz przygotowanie zapasów energetycznych, które miały mi pomóc w tym wariactwie (na zdjęciu powyżej).

Na miejsce startu zdecydowałem się jednak przyjechać samochodem zamiast komunikacją miejską (lenistwo i wygoda zwyciężyły nad rozsądkiem) i chwilę po 7:30 w sobotni poranek byłem gotowy, by stawić czoła klatce schodowej…

Miałem z sobą torbę z trzema zmianami ciuchów i dwiema parami butów (na wszelki wypadek), wielki worek z jedzeniem i matę od jogi (do spania i umierania). Poza tym piguły, dopalacze, telefony, ładowarki, czołówkę, ręcznik, kąpielówki i klapki, papier toaletowy i chusteczki, wazelinę, bandaże, plastry na odciski, środki przeciwbólowe… i świadomość, że pewnie coś jeszcze by się przydało (rękawice z siłowni!), a zarazem większość z tego co mam jest zbyteczna. No ale kto facetowi z samochodem zabroni?

Niedługo potem ruszyliśmy…

Ponieważ organizator postanowił wpuszczać zawodników falami na początku było bardzo sympatycznie. Wbiegałem w mocnej ekipie, która tak jak ja zdeklarowała bieg przez dwadzieścia cztery godziny, windy kursowały szybko, humory dopisywały i ku mojemu zaskoczeniu trzymałem tempo poniżej 12 minut na pełne okrążenie (wbieg z tętnem poniżej 140bpm i zjazd), co było 3 minuty lepiej niż planowane optimum.

Niemniej z czasem sytuacja zaczęła się komplikować. Na trasie pojawiało się coraz więcej zawodników. Windy – jak to mają w Marriott’cie w zwyczaju – zaczęły się przegrzewać i musiały być sekwecyjnie wyłączane z użycia, a tlen na klatce schodowej coraz częściej był deficytowym towarem. W rezulatacie realny czas okrążenia spadł do ponad 25 minut (9 minut na górę, 15 czekania na windę), a ja postanowiłem zrobić sobie przerwę i przeczekać kryzys.

Niestety, kiedy pełen nowej energii wróciłem na trasę (kabanosy z colą i nutellą mają moc!) odkryłem, że sytuacja na schodach nie uległa zasadniczej zmianie, no może z tą różnicą, że było tam jeszcze mniej powietrza – zwłaszcza na górze, gdzie coraz więcej wpółżywych zawodników oczekiwało na transport…

Atmosfera byłaby jeszcze bardziej nie do zniesienia, gdyby nie cudowana pracawykonywana przez ekipę, która się nami opiekowała. Skąd te dziewczyny i faceci (dziewczyn było więcej) z teamu everestrun.pl brali energię do tego, by w takich warunkach być ciągle uśmiechniętymi i żartować z nami, nie wiem – ale wiem, że zrobili kawał świetnej roboty i wiele osób tylko dzięki nim przetrwała kryzys.

(Wolontariuszki z Everestu: zdjęcie Piotr Dymus / Fotografia Sportowa)

Dziękuję WAM, szczególnie mojej ukochanej obsłudze wind.

 

Marriott Everest Run 14:00-20:00. ORKA NA SCHODACH

Warunki warunkami, ale Everest sam się nie zrobi. Trzeba było naciskać. Wyprzedzać. Sapać. Walczyć o windę. Walczyć o wodę. Pilnować techniki i zasilania organizmu energią. Na trasie coraz więcej (nowych) znajomych i szybkich pogaduszek na schodach (stary, dlaczego lecisz boso?! – to chyba było najczęstsze zagajenie kierowane w moim kierunku), technika coraz lepsza (sporo się nauczyłem o pracy rąk na schodach), a pięter nadal wiele. Czułem, że moc którą nadal miałem nie przekładała się na wynik i moja pozycja w stawce (oscylująca wokół trzydziestego miejsca) nie była dobrym predyktorem przyszłości…

 

Marriott Everest Run 20:00-24:00. PIERWSZE ZEJŚCIA

Przez godziny sytuacja utrzymywała się w stabilnym stanie padaki. Coraz mniej uśmiechów, coraz więcej skurczy i kontuzji wokół mnie. W windzie zamiast dowcipów zaczynała coraz częściej panować ciężka cisza przecinana jeszcze cięższymi oddechami, a świadomość, że to dopiero połowa przewidywanego przez organizatorów czasu, też nie pomagała. Starałem się nie myśleć o tym, ile jeszcze przede mną, tylko koncentrować się na równym i nieustannym wspinaniu się przy tętnie oscylującym wokół 75-80% mojego maksimum, czyli intensywności przy której mogę tak w nieskończoność. 

Niemniej, co by nie było za nudno – odkryłem, że nie ma szans, by wystarczyło mi wody. Idąc na zawody zabrałem ze sobą 6 litrów, o godzinie 16:00 zostały mi niecałe dwa… i co gorsze – organizatorom też wszystko już wyciekło!

Na szczęście z pomocą pośpieszyła moja partnerka na Rzeźnika 2015 (wkurw_team) i sam Wu z biegowego wkurwu na ludzkość. O 18:00 dostałem wsparcie w postaci dodatkowych 3.5l cieczy i przepysznych mandarynek. Nic mi nie mogło tak poprawic nastroju, jak ich soczysty miąsz – dzięki Dori, dzięki Wu! Wróciłem do walki!

Moje nagie stopy poprowadziły mnie na granicę rankingu pierwszej dwudziestki zawodników, a wirtualne wsparcie, które dostawałem od bliskich (mogli obserwować zawody) oraz moich czytelników z FB robiło mi lepiej niż najlepszy żel energetyczny. Noc, stabilizacja mocy, lekki zefirek z klimy. Byłoby niemalże OK…, gdyby nie fakt, że 18-tą godzinę tkwiłem na coraz bardziej śmierdzącej klatce schodowej.

 

Marriott Everest Run 00:00-06:00. ULTRA TO PSYCHIKA

Po 20 godzinach w trasie w pełni doświadczyłem prawdziwości tego powiedzenia. Odcięcie mięśni z braku cukru, wchodzenie bez wizji z braku tlenu (ktoś z obsługi hotelu – nieco mądry inaczej – wyłączył nam klimatyzację, pewnie by nie hałasowała gościom po nocy) i kontynuowanie walki, gdy pierwsza osoba zrobiła cały przewidziany dystans, po czym siejąc demoralizację i zawiść poszła sobie do domu. Nie. Nie było łatwo. Ani mi, ani innym zawodnikom. A dodatkowo organizatorzy chodzili i zapraszali, by jednak udać się do sali regeneracyjnej, gdzie jest bardziej miękko i miło… i można pospać… o wasze niedoczekanie!

Ale czy ktoś obiecywał, że łatwo będzie?

!! NIKT NIE OBIECYWAŁ !!

Dlatego też pełzłem. Pełzłem i walczyłem, by niedługo po czwartej przekroczyć magiczną granicę Everestu, Byłem tam! I zrobiłem to na granicy pierwszej dziesiątki zawodników… zatem co mi pozostało? Mogłem wrócić do domu i spróbować pospać te kilka godzin, albo zostać na trasie i przekonać się na co faktycznie mnie stać. O zgrozo, jak to śpiewała  Brygada Kryzys – twoja ambicja zabija Ciebie – toteż wybrałem wariant numer dwa…

… gdyż pomyślałem sobie, że wiele osób skończy na 8848 mnpm, a przecież 9000 mnpm wygląda zdecydowanie ciekawiej. Toteż wrzuciłem więcej paszy, poczęstowałem się prezentem nieznajomego biegacza (o dziękuję Tobie, za tę guaranę!) i wróciłem do walki ze świadomością, że swoje już mam i teraz walczę dla samej satysfakcji walki do samego końca. Ot, tak dla zabawy.

 

Marriott Everest Run 06:00-08:00. PRZEBUDZENIE

Niemniej. Głowa swoje, a organizm swoje. Po 5:00 z pewnym zdziwieniem odkryłem, że nie jestem wstanie mieć tętna wyższego niż 110bpm (60% HRMAX!) i jakbym nie napierał to i tak brnę niczym mucha w smole. Bunt?! Rebelia ciała? WTF?

To było zastanawiające. Stopy były OK, mięśnie niby też, senność pod kontrolą – a równocześnie nie byłem w stanie ruszyć do przodu. Zrobiłem jedną przerwę. Drugą. Przełamałem się i zjadłem żel (blee ). Zjadłem batona (blee x2). Wypiłem litr wody. Wróciłem. Dotarłem na piąte piętro i poczułem, że za moment się położę na schodach, co pewnie skończy się zdjęciem z trasy. Więc lazłem dalej, z bólem i generowanymi zaduchem zawrotami głowy… aż ociekając potem dolazłem (16 minut zajęło mi wejście na górę). Znowu zrobiłem przerwę. Zjadłem wszystko co miałem, a co nie było stałe (stałych rzeczy nie przyjmowałem gdzieś od północy) i posiedziałem w przeciągu (bardzo brakowało mi tlenu). Wróciłem na trasę. Było nieco lepiej, ale nadal źle. Zszedłem i wyciągnąłem słuchawki (dopalacz ostatniej szansy), po czym wróciłem by już nie schodzić. Udało się! Coś pękło! Byłem po drugiej stronie…

Na górę lekko wbiegałem w 8:01 przy tętnie 130 (lepiej niż 22 godziny wcześniej), a zbiegając miałem czas i ochotę by sobie zrobić selfie w lustrze (to te tam powyżej). Minęła godzina i nagle się znalazłem w czołówce stawki. Szok i niedowierzanie! Za mną wspinała się MEL z bieganie.pl, przede mną lider (poza zasięgiem, był już na granicy 11 km), moja blond sąsiadka i kilka osób, których nie znałem. Przeprowadziłem szybką kalkulację, że jeżeli zejdę z trasy i tak, jak planowałem zrobię sobie długą sesję regeneracyjną na basenie, to mogę spaść poza TOP5… O NIE! NIE MA MOWY. Postanowiłem cisnąć.

O siódmej (23-cia godzina w trasie) już wiedziałem, że żaden z zawodników poza mną nie da rady dogonić mnie do 8:00. Byłem na czwartej pozycji (mężczyżni: 3-cia), 10 minut za zajmującym trzecie miejsce Arkiem i tylko trzy okrążenia od mojej blond sąsiadki z drugiego miejsca (nieco za późno odkryłem, że Agata jest rekordzistką trasy Rzeźnika i wypluwanie płuc by ją dogonić, było łagodnie pisząc: niemądre). Niemniej trzecie miejsce było nadal w moim zasięgu… rywal miał zaledwie niepełne jedno wejście więcej…

…lecz niestety, biegnący przede mną Arek też spostrzegł, że jestem coraz bliżej i sam zaczął cisnąć. Jego przewaga zamiast zmniejszać się o 4 minuty na pętlę zaczęła spadać zaledwie o niespełna minutę. O 7:20 doszedłem do wniosku, że to już ma mało sensu. Szansa, że go przegonię jest minimalna (potrzebowałbym zrobić pełne trzy pętle w pół godziny), zaś że sobie coś uszkodzę – coraz większa. Po 23 godzinach i 30 minutach od rozpoczęcia zawodów postanowiłem: kończę.

(Winda zwozi połowę z najbardziej wytrwałych szaleńców: godzina 7:00 z minutami,zdjęcie: Dominik Górski)

Zwinąłem manatki i z wynikiem 10510 metrów / 3234 piętra podreptałem na zasłużony basen. Zostało mi 20 minut by zrobić sobie dobrze, a bardzo tego potrzebowałem.

(opuchnięte zombie na linii mety, czyli ja – 23.5 godziny od startu)

Ostateczna klasyfikacja (link do całej listy) z 8:00 wyglądała tak (Arek – co zabawne, już po zawodach okazało się, że miał swoje rzeczy zaraz obok mnie – do końca mocno pracował – a wróciwszy do bazy stwierdził, że to jakieś jaja, że musiał się jeszcze z kimś ścigać na sam koniec):

Zaś ja, wykąpany i z dyplomem zdobycia Everestu (hehe), ruszyłem w drogę do domu, prosząc los bym nie stanął nigdzie na czerwonym świetle, bo nie byłem pewien czy uda mi się ponownie ruszyć zanim zasnę.  A przy okazji nieco zazdrosząc tym, co jednak wybrali prostsze rozwiązanie…

Dojechawszy padłem. W tym co miałem na sobie, tak ja stałem. I nie śniło mi się nic.

… byłem gdzieś tam:

 

CO DALEJ SCHODOWY ULTRASIE?

Jedno wiem na pewno. Od dzisiaj za każdym razem, kiedy będę widział Marriott, będę o nim myślał nieco inaczej, niż dotychczas.

Wiem też, że zrobiłem coś mocnego. Niekoniecznie mającego dużo sensu, ale dużo mówiącego o mojej kondycji, psychice i perspektywach na ukończenie Rzeźnika. Dwadzieścia cztery godziny walki i przewyższenie 10500 metrów na początku sezonu biegowego, podczas gdy nigdy (jedne wakacje się nie liczą) nie biegałem ani po górach, ani schodach?… Hmmm, wygląda na to, że odkryłem coś, czego sobie nie wiedziałem. Ponoć ultra tak robi z człowiekiem.

Zaś przy okazji, kompletnie przypadkiem zrealizowałem swój cel na ten rok – co dotarło do mnie dopiero, kiedy wróciłem do domu i zacząłem pisać ten tekst: ultra boso w 2015. Nie da się? Da się! Ha!

Technikalia / zaplecze

Spalone kalorie / czas:

  • Około 14000kcal wedle średniej z aplikacji i kalkulatorów
  • 23 i pół godziny uczestnictwa w zawodach, w tym 21 godzin aktywnie

Dystans:

  • 10.5 km w pionie
  • 37 km w poziomie (około, policzyłem sobie ile metrów miało każde piętro, korytarze na górze i dole i przemnożyłem całość przez liczbę podejść)
  • 200m w basenie ;)

Prowiant, który zszedł:

  • 4.5l wody niegazowanej (dostałem 3l)
  • 1.5l wody gazowanej
  • 1.5l coli / dopalaczy
  • 1.5l soku z buraków i selera
  • 500g jogurtu greckiego
  • 500g mandarynek (dostałem)
  • 250g musu jabłkowego
  • 300g paluszków
  • 250g kabanosów
  • 200g nutelli
  • 200g suszonych moreli
  • 30g odżywki białkowej
  • 2 żele (dostałem)
  • 1 banan
  • 1 baton (dostałem)
  • guarana, kofeina, insze stymulanty

Prowiant, który został:

  • 200g migdałów
  • 100g paluszków

Sprzęt:

  • Cały dystans boso.
  • Stabilizacyjne opaski na kostkach i uciskowe na łydkach.
  • Dwa zestawy koszulek (rękawki i bez, w zależności od temperatury) i trzy opaski na szyję. Używałem wymiennie, by zawsze mieć coś w miarę suche.
  • Krótkie spodenki, czapeczka od kiedy zaczęło mną telepać nad ranem.

Szkody na ciele:

  • Dwa niewielkie bąble na dłoni (od podciągania się na poręczach).
  • Stopy, jak po peelingu (to chyba plus).
  • Wszystko mam obolałe (stan na 24h po finiszu).

Ogólnie jest lepiej niż myślałem, że będzie. Ba! Dzisiaj (poniedziałek) obdarzyłem windę pogardliwym spojrzeniem i wszedłem na Vp. (co śmieszniejsze, odruchowo używając techniki z MER 2015). No bo co to znowu takiego? Phi ;)
[EPSB]Zobacz też: Jak zostałem Rzeźnikiem[/EPSB]

Zdjęcie otwierające relację: © Szymon Starnawski / naszemiasto.pl