Mózg pulsuje. By zmniejszyć ucisk, ściągam buff’a z czoła. Strumień potu przedziera się przez brwi, solanka zalewa oczodoły. Próbuję to wytrzeć, ale nie mam przy sobie niczego, co nie jest słone. Nosz kurwa! Serce bije 160 razy na minutę. Temperatura otoczenia: 27C. Do mety 21 godzin. Trwa MER 2017
WPIS W SKRÓCIE:
To relacja z MER 2017 – dobowego biegu po schodach
Uczestnicy walczą, by jak najwięcej razy wejść na 41 p.
Na końcu tekstu są technikalia – lista sprzętu i jedzenia
[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność]
Marriott Everest Run (MER) to dobowe zawody we wchodzeniu po schodach. Wiedziałem, na co się piszę. Poprzednie starty skończyłem na czwartej (2015) i trzeciej pozycji (2016). Może nie byłem faworytem, ale z pewnością weteranem trasy, który w hotelowej klatce schodowej zrobił ponad 22 kilometry w pionie (2015 – 10500; 2016 – 12012 metrów). Wiedziałem, co mnie czeka. Po tym, jak zawaliłem duże starty w 2016, MER 2017 był testem na sprawdzenie, czy moja głowa jeszcze umie w ultra.
Przygotowania? Zero. W styczniu i lutym moim głównym akcentem treningowym były pajacyki z Jillian (polecam Panią Państwu), a przedstartowy tydzień spędziłem na rodzinnym wyjeździe z okazji ferii (ferie to zło). Powrót w piątek do Warszawy, szybkie zakupy w osiedlowym sklepie i niech już będzie ta sobota!

MER 2017. Startujecie? Płyny to podstawa!
Przyszła, nawet trochę za szybko. A przynajmniej za szybko zrobiła się 8:30, kiedy dojeżdżałem do biura zawodów, byłem w lekkim niedoczasie. Porwałem pakiet, poleciałem do piwnicy, zająć ulubioną miejscówkę (nie napiszę gdzie, bo moja)… i odkryłem, że nie wiem, gdzie mam spakowane słuchawki, zegarek, koszulkę, wodoodporną torebkę na telefon, imbir… i, że równocześnie doskonale wiem, gdzie mam pas na numer startowy – leżał tam, gdzie go zostawiłem – w domu. Cholera.
MER 2017 – początek szaleństwa
9:00. Kończąc wcieranie wazeliny doganiam ogon pierwszej grupy i wchodzę na schody na poziomie -1. Witaj klatko…, tęskniłem.
9:12. Odwołuję poprzednie słowa. Wcale nie tęskniłem. Wchodząc z pulsometrem z przerażeniem obserwowałem tętno. 150 od 1/4 wysokości, 166 na finiszu? Toż to wariactwo! Pamiętałem, że podczas pierwszej edycji robiłem podejścia w pierwszym zakresie i tętnie poniżej 145 uderzeń na minutę. 166 to moja intensywność pod koniec mocnego biegu na dychę, a nie łażenia po schodach!

MER 2017 – wykres tętna, Fajne interwały…
9:30. Sytuacja nie uległa zmianie. No może o tyle, że jest mi cholernie gorąco. Staram się utrzymywać serce w ryzach. Zwalniam, kiedy widzę, że puls dobija do 160-ciu. Zaczynam być coraz częściej wyprzedzany przez współzawodników, co jest dla mnie nowością i mocno stresuje. Aż tak źle ze mną?
10:00. Nic się nie zmieniło. Mam ochotę skończyć. Nie jestem w stanie robić podejścia szybciej niż w 12:00 minut i nie wypluć przy okazji płuc. Sprawy nie ułatwia fakt, że w tym roku po raz pierwszy razem z długodystansowcami startują czteroosobowe sztafety i człowiek już traci rozeznanie, czy jest tak wolny, czy też cały czas mijają go kolejne zmiany sztafet. Grrr.

MER 2017. Umiera się najlepiej w piwnicy
11:00. Na schodach coraz więcej zawodników. Przyglądam się startującym, widać dużo crossfitowców płci obojga. W sumie zrozumiałe, chodzenie po schodach nie różni się dużo od ich wejść na skrzynki. Wyzwanie pojawia się przy liczbie powtórzeń. 50000 wejść na schodek, to czuć, nic zatem dziwnego, że crossfit dominuje w sztafetach. Tam więcej czasu na regenerację, a potem mocny jednorazowy (tak się powinno robić sztafetę) atak na szczyt. Niektórzy zawodnicy nie korzystają z poręczy (a do tego są, by się na nich podciągać/wybijąć), inni od początku wchodzą zgięci w pół. Hmm, zastanawiam się ile wytrzymają ich plecy.
Pan nie dostanie ulgowej taryfy i co pan nam zrobi?
9:00 – 13:00. Co godzinę do gry wchodzi nowa grupa startujących. Narasta zaduch, wydłuża się czas oczekiwania na transport w dół. Walka o to, by wejść o 30 sekund szybciej, w kontekście 8 minut spędzonych w korytarzowej łaźni na czekaniu na windę, wydaje się bezsensowną. Próbuję porównać swoje czasy z wydajnością w poprzednich latach…
- Everest Run 2017: wejście 12 minut; zejście i regeneracja: 6 minut.
- Everest Run 2016: wejście 8 minut.
- Everest Run 2015: wejście 9 minut.
Puenta: wynik powyżej 80 podejść, przy obecnej wydajności oznaczał wchodzenie przez dobę bez żadnej przerwy (18 minut * 80 podejść = 24 godziny). Zakładając, że po 21:00 czas na zjazd przyspieszy do 3 minut, miałbym 48 minut na wypoczynek (jedzenie, regenerację, zmianę ubrań, siku…). Nie da rady. Minimum to 90 minut.
90, albo więcej – co odkryłem później, kiedy wbiłem sobie w piętę kawałek szkła (startowałem boso, jak zawsze). Przez chwilę zwątpiłem. Czyżby to miał być ten pretekst, drobny kamyk, który poruszy lawinę i wyrzuci mnie z zawodów? Może i byłby, ale na szczęście w momencie wypadku rozmawiałem z dobrą znajomą. Głupio mi było poddać się na jej oczach. Zlizałem krew z pięty, poprosiłem ekipę medyczną o kawałek plastra i po kilku minutach wróciłem na schody.
12:00. Trzy godziny na trasie, 21 godzin do końca zawodów. Wiem, że nie dam rady osiągnąć dobrego wyniku. Co dalej? Jest weekend. W domu sporo rzeczy do zrobienia, dzieciakom trzeba skończyć urządzać pokój, a ja sam też bym chętnie przysiadł do swoich zabawek, które się zakurzyły podczas wyjazdu. Z drugiej strony…, łatwo jest grać w grę, gdzie jest się mocnym. Trudniej, gdy przegrana jest nieuchronna. Jeżeli chcę wzmocnić obitą podczas UTMB i ŁUT70 głowę, to dostałem okazję od losu. Doba ćwiczenia w zaciskaniu zębów. Brzmi nieźle, prawda? To spróbujcie.
If you go through my mind
Fire is what you’ll find

MER – winda. Miejsce, gdzie łączą się emocje i zapachy
MER 2017 – jest ***, ale stabilnie
Do północy. Śmierdząca stabilizacja. Wchodziłem, bardzo się pociłem, wymieniałem buff’y na kolejne i powoli, powoli – po trzy, czasami po cztery odbicia karty w ciągu godziny – liczba wejść przyrastała… Najgorsze, co możecie zrobić to w takiej sytuacji, to patrzeć za daleko do przodu:
Nie wolno mówić sobie: od sześciu godzin chodzę po klatce schodowej mam 20 podejść. Muszę zrobić jeszcze co najmniej 46, co zajmie mi… Takie myślenie paraliżuje i obezwładnia. Trzeba patrzeć pod nogi: jeszcze czternaście pięter i tam, koło wentylatora (polecam patent) stoi moja butelka z pyszną zimną wodą…, jeszcze dwa podejścia i zrobię sobie 4 minuty przerwy na leżenie z nogami opartymi o ścianę…, o to już połowa tego podejścia. I to w 6 minut. Brawo, teraz zwolnij i nie podbijaj intensywności…
Nie podbijaj intensywności…, to podstawowa rzecz podczas ultra, o ile nie jesteś dzikim dzikiem (pozdrawiam Mariusz, i jeszcze raz gratuluję zrobienia trasy w 12 godzin). Mój zegarek dla pierwszych sześciu godzin zawodów policzył z wysokości/tętna i wagi, że średnio spalam 13 kcal na minutę. Co to oznacza? Ano, że na 22 godziny wysiłku potrzebuję ponad 15000 kcal. Obrazując: co dwa wejścia powinienem zjeść i strawić BigMac’a. Kusząca wizja, ale to się nie przyswoi (więcej info – dużo obliczeń). Dlatego równocześnie pilnowałem tętna (by nie palić glikogenu, skoro przy niższym mogę tłuszcz) i starałem się zawsze mieć coś do gryzienia. Jak to przyuważyła Kamila z rozrywkowej sekcji ekipy wsparcia: Jakub, Ty ciągle coś jesz! (Poniżej Super Kamila w akcji).
Mieszanka rodzynek z kwaśnymi żelkami i imbirem (na końcu tekstu lista zaopatrzenia) była całkiem smaczna, niemniej mało kaloryczna. Kabanosy nie wchodziły. Jajka owszem, ale miałem ich tylko cztery. Jogurt z miodem… chętnie, ale obawiałem się, jak żołądek zareaguje na litr nabiału. Płyny. Płyny to było to! W każdym smaku i kolorze. Po kontrolnym siku w południe widziałem, że mam spory deficyt nawodnienia. By ogarnąć sprawę trzymałem przy windach butelkę z wysokozmineralizowaną wodą i dodatkowo brałem łyk tego i owego po zjechaniu na dół. W sumie wychodziło 150 do 200 ml cieczy na 15 minut. Akurat tyle, ile potrafiłem przyjąć bez sensacji żołądkowych (standardowo przyswajamy 600 – 800 ml na godzinę – więcej info).

Wodopój na szczycie świata
MER 2017 – nocą wykuwa się stal
Przed świtem. Noc czy nie, tu nie robiło różnicy. Na klatce nie było już tłumów, za to było widać, że tegoroczna edycja zgromadziła mocną ekipę. Śmigali, że hej. Tak, jak kilkanaście godzin temu straszenie mnie to frustrowało, teraz miałem ich „gdzieś”. Na pytania: Kuba, walczysz o podium? Stary, kiedy przyspieszasz? Zrobiłeś już Everest (jaasssssne)? Odpowiadałem z wykrzywionym zmęczeniem uśmiechem: W tym roku z Wami nie zawalczę. Powodzenia. Ja tu tylko zwiedzam… Skąd ten stan zen? Otóż dzięki Marii.
Marię poznałem na MER 2016. Jej styl wchodzenia przypominał taniec, co w połączeniu z jej drobną sylwetką dawało ciekawy efekt wizualny. Wtedy zabrakło jej kilku wejść do pełnego Everestu, w tym roki postanowiła spróbować jeszcze raz. Przez pierwsze kilkanaście godzin podchodzenia wyprzedzałem ją na schodach. W żartach zauważyłem, że to niesamowite, że nieustannie ją wyprzedzam, lecz mamy zbliżoną liczbę podejść. Powiedziała, że tak jej bardziej pasuje. Wolniej, ale bez przerw i zrywów – dzięki czemu nadrabiała wtedy, kiedy wymiękałem i dysząc czułem, jak spływają ze mnie strugi potu. Pomyślałem. Hmm…, a może to ma sens. Skoro już wiem, że nie mam kondycji, ale moja głowa jeszcze jakoś funkcjonuje, to dlaczego by tak nie spróbować?
Spróbowałem. Zmierzyłem czas kilku podejść i policzyłem mniej więcej jakie międzyczasy wypadają na 1/4, 1/2, i 3/4 trasy. Następnie, niezależnie od tego, kto mnie właśnie wyprzedzał na schodach (czasami ego jednak rwało się do walki), trzymałem się wyliczonego rozkładu jazdy. Metoda zadziała. Na pot i duchotę poradzić nic nie mogłem, niemniej mięśnie mniej cierpiały. Mogłem wchodzić, ale…
…przestało mi odpowiadać stałe pożywienie. A, że choć woda i soki fajne są, to trudno nimi zastąpić brakujące kalorie i czułem, jak ubywa mi pary i mózg zaczyna procedurę wyłączenia świadomości. Przez jakiś czas ignorowałem sprawę, w końcu schody to nie góry i otwarte oczy nie są niezbędne przez cały czas. Niemniej zwątpiłem, kiedy zacząłem widzieć… pęknięcia i prześwity na stopniach. Pierwszą dziurę postanowiłem sprawdzić podczas kolejnego wejścia, po piątej nie miałem wątpliwości, że odjechałem za daleko. Do samych majaków nic nie miałem, ale to że odruchowo omijałem wyimaginowane dziury było już niepraktyczne i utrudniało robotę.
Trzeba było ratować sytuację. Schowałem dumę do kieszeni (mam swoje żarcie i dość!), a zamiast niej wyciągnąłem kartę kredytową. Znajdująca się w podziemiach hotelu siłownia miała całkiem ciekawe zaopatrzenie. Oczywiście w życiu normalnie nie dałbym 13 złotych za 200 ml zawiesiny chia z jabłkami, ale teraz? Teraz to ja poproszę jeszcze dwie buteleczki, no… może cztery. I ten szejk proteinowy też.
MER 2017. Hulanki o poranku – najlepiej!
Kryzys został zażegnany. Poleżałem kilka minut, by uspokoić obrażony na krakersy żołądek. Wlałem w siebie zakupy i ruszyłem do ostatnich podejść, by skończyć z tym dramatem. Nawet miałem siłę, by się uśmiechać i nucić pod nosem refreny puszczanych nam w piwnicy piosenek. W końcu nie ma jak sobie zaśpiewać The Show Must Go On (link dla Szanownej Gimbazy) po 20 godzinach na trasie.
W międzyczasie doszło też do pewnego gender-incydentu, kiedy mój zacny sąsiad – Cz., pozdrawiam i dziękuję za całokształt! – poprosił mnie, bym go spoliczkował, aby się obudził. Odmówiłem, gdyż – jak pisałem powyżej – dobry to kompan i bić go nie chciałem. Toteż, zamiast dać mu po pysku, obdarzyłem go szczerym buziakiem. Na chwilę pomogło, zaś ja zostałem z posmakiem, jakbym bratał się z jeżem, co ślubował przez rok omijać mydło i wodę. Mniam.

MER 2017. Niespodzianka na 39 p. Na ścianach galeria, a tam… moje stopy
Gdzieś tam wstaje Słońce. Ja robię 65-te podejście. 2500 pięter. Meta. Sukces? Ekhm. Tak, wlazłem na górę, ale to wciąż o ponad 20 podejść gorzej niż rok temu. Różnica niewiarygodna, odpowiadająca 5 godzinom zawodów, dzięki MER 2017 poczułem, jak bardzo osłabłem od czasu ostatniej edycji imprezy. Ja osłabłem, inni zyskali: Kuba Niedźwiadek ustanowił nowy rekord trasy (105 wejść), a Dominika Niemiro – ze 91 wejściami – złamała kobiecy rekord Marii Jurkitewicz (83 wejścia) i przeskoczyła mój wynik z roku 2016. Ekhm.

Typ wszędzie wchodził i robił nam zdjęcia. Hmm…
Co dalej? Wyniki z poprzednich lat były poza moim zasięgiem. Równocześnie doświadczenie podpowiadało, że wielu ze startujących natychmiast po zrobieniu Everestu kończy rywalizację, dlatego delikatne podbicie liczby wejść powyżej 65-ciu daje mocny awans w ostatecznej klasyfikacji.
No to podbiłem. O dwa. Nie o jedno, bo tak robi większość i nie o trzy, bo nie lubię liczb kończących się na 8. Dwa było tym czego szukałem. 67 wejść. 23 godziny na trasie. Mogłem jeszcze łyknąć jakiegoś dopalacza i podciągnąć do 70-ciu. Albo odpuścić, posprzątać w spokoju swoje rzeczy i skoczyć pod prysznic, tudzież na basen, tak by bez pośpiechu o 9:00 zdać chip startowy. Walczyć o to, by być 19-tym a nie 20-tym? Jednak nie. Odpuściłem i poszedłem popływać w basenie…

Marriott Everest Run – regeneracja
… gdzie niemalże rozwaliłem sobie łeb, nie robiąc na czas nawrotu kraulem.
MER 2017. Bardzo krótkie podsumowanie
Odbierając od koordynującej imprezę Marty Tittenburn dyplom i medal, usłyszałem jej pytanie:
– Kuba, ale co się stało?
– No…, jak to co? To! – odpowiedziałem – po czym zasugerowałem, co by wprowadzić klasyfikację ogólną, uwzględniającą wszystkie edycje Everest Run. Nazwałbym ją Olympus Mons Challenge (minimum 155 podejść). A co!

Everest Run – Ranking dla wszystkich startów
Poniżej wrzucam listę rzeczy, które zabrałem na start. Z jednej strony bazowałem na swoim doświadczeniu, z drugiej na tym, że wiem, co lubię. Zatem kierujcie się tym dość luźno, niemniej na pytanie: co brać na dobowy bieg po schodach? – odpowiem prosto: dużo picia, rękawiczki do podciągania się na poręczach i przewiewną koszulkę oraz spodenki, które Was nie będą obcierały.
Marriott Everest Run – Ekwipunek na MER
- rowerowe rękawiczki (jeżeli nie chcecie mieć bąbli od poręczy – brać!)
- mata do jogi
- bluza z kapturem
- 2 x spodenki
- 2 x koszulka
- 8 buffów (na czoło, bądź kark, jeżeli był włączony nawiew na schodach)
- nerka z woreczkiem foliowym na telefon (bo atmosfera niczym w dżungli)
- Zapasowe buty „do łazienki”
- Wazelina (zabezpieczająca przed otarciami)
- Sudocrem z Clotrimazolem (jakby coś mi się babrało)
Marriott Everest Run – co jeść i pić
Wiedziałem, że kluczowe jest nawodnienie. Zatem na zawody zabrałem z sobą ponad 12 litrów płynów, oraz pokarmy o których wiedziałem, że powinny mi wejść niezależnie od temperatury i stopnia mojego zużycia.
- 4 x 2l wysokozmineralizowanej, niskogazowanej wody
- 2 x 1l soku wielowarzywnego
- 1.5l smoothie z grejpruta, cytryn, imbiru i kurkumy
- 0.5l Burn i Oshee magnez
- 1l Gatorade (dostałem na miejscu)
- 1l smoothie z chia (dokupiłem na miejscu)
- 0.75l oranżady z l-karnityną (dokupiłem na miejscu, bleee)
- 3l wody organizatorów
- 4 x 200l jogurtu greckiego
- 4 jajka na twardo
- 180g żółtego sera
- 180g rodzynek
- 180g kabanosów
- 100g mieszanki studenckiej
- 80g żelków
- 2 x opakowanie krakersów
- 40g surowego imbiru (korzeń do żucia)
- 2x 10g nutelii
- 1 x 10g miodu
- 1 x salsa paprykowa
- 0.5l szejka proteinowo – ww (dokupiłem na miejscu)
Zostało mi 100g kabanosów i nieokreślona liczba żelków, rodzynek i orzechów. Jako, że wszystko wysypało na dno torby, i zacząłem czuć, że ciamkam piasek, to zdecydowałem się wywalić po całość i wbić w swój durny łeb, że to się pakuje do torebek strunowych (o czym pisałem, a jak).
Chemia w zapasach:
- 10 x saltstick (z kofeiną)
- 4 x piguły z dopalaczem (l-karnityna i jakieś przyprawy). Nie brałem.
- 3 x stoperan (biorę profilaktycznie)
- 2 x piguła z guaraną (dziękuję M.)
- 1 x panadol (zaczęły mnie łupać plecy, wziąłem po północy)
I to by było na tyle. Było ciekawie. Niemniej nie polecam moich doznań w takiej skali. Jeżeli chcecie spróbować biegania po schodach, to kliknijcie tutaj – wrzuciłem tam kilka porad na pierwszy start.
Poradnik: Bieganie po schodach
Relacja: MER 2016
Relacja: MER 2015
MER 2017: Świetne zdjęcia Piotra Dymusa