Stało się! Wymiękłem i na cztery tygodnie przed moim podwójnym debiutem w górskim ultra (tak w górach, jak w ultra) postanowiłem jednak sprawdzić, jak to jest biegać w terenie bardziej nieco pofałdowanym niż warszawski podbieg na Agrykoli.

[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność.]

Po kilku dniach debaty z moją rzeźniczą partnerką stanęło na tym, że niedzielny porankiem pomkniemy w Góry Świętokrzyskie, jako że jest to najbliższe stolicy miejsce, które może zaoferować wysokość 500m powyżej poziomu morza bez konieczności korzystania z windy, bądź areostatu.

Plan był prosty: ruszamy rano, biegniemy dwie (maksymalnie dwie i pół) godziny w jedną stronę, po czym wracamy po swoich śladach i staramy się na 18:00 wrócić do Warszawy.

Biegiem na Łysicę – drogą ku Świętokrzyskim

Oczywiście definicja poranku okazała się mocno względna. Dla zapracowanego ojca dwojga oznaczało to wyjazd o 4:00 rano, dla opiekującej się kotem singielki – ewentualnie o zabójczo wczesnej 8:00. Krakowskim targiem stanęło na tym, że ku górom wyruszymy chwilę po 6:00, jadąc kosmicznym wehikułem, którego zdjęcia nie śmiem publikować, ale spójrzcie na to, co zastałem na desce rozdzielczej (tak, byłem wybrańcem, który prowadził).

Bieganie / w drodze  na Łysicę

Bieganie / w drodze na Łysicę

Oswojenie się z machiną zajęło kilkanaście minut, po czym w ruszyliśmy ku przygodzie… i ku kilkunastu ulewom, czekającym na nas po drodze.

Niemiłe dobrego początki, czyli poznajcie kwarcyty

Na miejsce dotarliśmy chwilę przed 9:00, ja dumny z tego, że po raz kolejny poradziłem sobie bez ogłupiającej człowieka nawigacji, Dorota szczęśliwa, że samochód jej brata ma już połowę wyprawy za sobą i nadal jest w jednym kawałku,

Po szybkim ogarnięciu sprzętu (nic szczególnego, ale po 2l wody i 3 porcje jedzenia na osobę, plus oczywiście standard w postaci plastrów, piguł, termicznych okryć itp.) przekroczyliśmy Świętokrzyskiego Parku Narodowego (7.5zł od głowy) i ruszyliśmy wzdłuż czerwonego szlaku…

… by po 200 metrach trafić na podejście z kwarcytami (to to badziewie na obrazku poniżej).

Reasumując kolejne 45 minut: w Merrell Trail Glove 2 po mokrych i omszałych kwarcytach nie da się biegać, także chodzenie wychodzi średnio, bo każde stanięcie na ich ostrej krawędzi jest atakiem na stopę. Auć! Do bycia kozicą jeszcze mi ciut brakuje.

Świętokrzyskie kwarcyty - zło biegacza

Świętokrzyskie kwarcyty – zło biegacza

Niemniej w ciągu niecałej godziny ogarnęliśmy odcinek, na który według szlaku mieliśmy potrzebować godziny trzy. Wleźliśmy na Łysicę, zbiegliśmy z niej i wiejską drogą ruszyliśmy ku Łysej Górze i panującym nad nią klasztorowi Misjonarzy Oblatów.

7 kilometrów trasy było za nami.  Czas: 1 godzina

Cztery łapy, cztery łapy. A na łapach gość włochaty
#wkurw_team i pies

#wkurw_team i pies

Tak! Dostaliśmy psa! Dołączył do nas w Kakoninie i dzielnie towarzyszył prze kolejne bez mała 25 kilometrów. Na początku czułem dystans do futrzaka (i słusznie, bo śmierdział jak cholera). Na koniec psiak śmierdział dalej, ale już się oswoiliśmy i toczyliśmy długie debaty o życiu i pogodzie, a zwierzę całkiem okazało się całkiem dobrym przewodnikiem i zającem podczas trudniejszych podejść. W chwilach kiedy czułem, że za dużo nawijam Dorocie, odbijałem trochę do przodu i wypytywałem czworonoga o miejscowe ploty.

biegiem na Łysicę – spływem z Łysej Góry
Prawdziwy ultras w czasie burzy się nawodnia

Prawdziwy ultras w czasie burzy się nawodnia

Psiak skakał, czas mijał, deszcz padał. Mocniej i mocniej. Odcinek pomiędzy 10-tym, a 15-tym kilometrem to droga w strumieniach wody, tak spadających z nieba, jak płynących po ścieżkach. Zimno, mokro, szaro i buro. Oraz ślisko. Ale napieraliśmy! Napieraliśmy, by po dwóch godzinach biegu stanąć na szczycie sąsiedniej Łysej Góry…

Tam zaproponowałem Dorocie przepak i regenerację w postaci gorącej herbaty. Ta odmówiła, argumentując (w sumie słusznie), że jak usiądziemy, to ze wstaniem możemy mieć znaczące problemy i będzie kicha. Zatem chlapiąc przemoczonymi butami ruszyliśmy w drogę powrotną.

16 kilometrów trasy za nami. . Czas: 2 godziny

Dożynki i inne przyjemności
Jak ja mam wszędzie daleko...

Biegiem na Łysicę – jak tu jest wszędzie daleko…

Z powrotem było tak samo, jak na początku, ale BARDZIEJ.

  • Bardziej ślisko
  • Bardziej mokro
  • Bardziej bolały pośladki
  • Bardziej chciało się dobiec

… i trochę chciało się nieco odpuścić.

Dorota testowała kijki, ja tempo wchodzenia bez biegu. Krok za krokiem, minuta za minutą – zdobyliśmy ponownie Łysicę i niedługo później, cztery godziny od startu, zakończyliśmy pętlę z 32K na liczniku.

Z ciekawych epizodów w drodze powrotnej mogę wskazać na znalezienie w środku niczego… banana. Niby nic, ale w tym miejscu wyglądał absurdalnie. Prawdopodobnie zgubiła go druga ekipa, która tego dnia też robiła tutaj trening pod Rzeźnika. Tak, gdyż była jeszcze jedna para (męska), która robiła tą samą trasę w tym samym celu co my, biegnąc w drugą stroną. Po rozmowie z nimi pomyślałem sobie, że w sumie wolę spotkać dwóch biegaczy na 2 godziny i porozmawiać z nimi, niż co 30 sekund podnosić dłoń, by kogoś pozdrowić na trasie w mieście…

32 kilometry za nami. Czas: 4 godziny

Kontuzje: brak

Woda na osobę: po 2 litry

Jedzenie: Ja dwa batony (orzech + kakao + żurawina), Dorota: własnoręcznie robione ciastka z chia (mniam). Pies: trasa o suchym pysku, na mecie kabanosy Doroty i torba mięsnych ścinek, które wyniosłem dla niego ze sklepu.

Sprzęt: Nie wiem w sumie po co brałem coś na deszcz, skoro i tak wolałem zmoknąć, lecz się nie spocić – do przemyślenia podczas pakowania się na Rzeźnika. Do przemyślenia także w czym pobiec, bo MTG2 jednak chyba nie (muszę zbadać co w Bieszczadach dominuje na ziemi). Na tapecie mam jeszcze Inov-8 235 Trailroc, sprawdzę przy najbliższej okazji.

biegiem na Łysicę – podsumowanie

DOBRZE BYŁO!

Zero kontuzji, średnie zmęczenie, a czas mija dużo szybciej niż w mieście. Co prawda trochę czasu zajęło mi oswojenie się z faktem, że w tym terenie kilometr w 5:00 to bardzo szybko już jest, ale pod koniec trasy mózg się przestawił i zacząłem doceniać nawet tempo 7:00 – 7:30.

Zastanawia mnie też moje odkrycie, że mocno napierając idąc (nie biegnąc!) robię kilometr w tempie poniżej 9:30 co oznacza zmieszczenie się w 12 godzinach podczas Rzeźnika. A i średnie tętno 114 uderzeń na minutę jest także interesujące (moje, bo u Doroty trzymało się powyżej 160-ciu – też ciekawe).

#wkurw_team biegnie na Łysicę

#wkurw_team biegnie na Łysicę

Sprzęt do biegania w górach

Samochód biegacza – ten typ tak ma

Teraz powtórka tego samego na dystansie 50K i sumą przewyższeń ponad 1000m, a potem… Rzeźnik!

 
[EPSB]Zobacz też: Zostałem Rzeźnikiem![/EPSB]
Log z biegu – zapis wyprawy na Łysicę i Łysą górę na Endomondo.com