Sätila Trail: ultra, o którym nic nie wiecie. Zawody, które chciałem odsprzedać. Relacja, której nie napisałem
[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność]
Sätila Trail review: swampy / frozen and partially technical track, only for experienced runners. DO NOT expect warm fluids and plenty of food on aid stations. You have to run and fight, be strong or to slow down and freeze, there is no other option.
Sätila Trail - podkład muzyczny do lektury:
Sätila Trail 120K – tego startu nie było w planie
Bieg wpadł mi w oczy, kiedy po klęsce w Tatrach szukałem brakujących punktów ITRA pod UTMB.
Z kalkulacji wynikało, że sukces na ŁUT150, a następnie udany start w Szwecji i… jestem w grze. Plan był sensowny, tyle że zakładanego sukcesu nie było. W związku z tym chciałem zrezygnować z wyprawy na szwedzkie pojezierza, ale skoro okazało się, że nie ma już jak odzyskać wydatków na pakiet i bilety, to suma sumarum, machnąłem łapą i poleciałem. A niech będzie, co ma być.
Poleciałem. Wiedziałem, że nie będzie łatwo i – jeżeli Skandynawia postanowi pokazać mi pazury – klęknę. Nie da się biec 120 kilometrów ultra bez mocnej, czystej głowy. Nie można stąpać po niepewnym gruncie, kiedy w tym samym czasie myśli toczą wojnę domową. A moje toczą, to jest wybitnie parszywy czas.
Miałem rację.
Pierwsze 20K zrobiłem w 2 godziny i 40 minut, co jest jednym z moich lepszych „górskich” czasów na długich ultra. Następnie zaliczyłem kąpiel w bagnie, hipotermię i sytuację, kiedy – po raz pierwszy w życiu – mój organizm podczas zawodów odmówił przyjmowania czegokolwiek do jedzenia i picia. Okazało się, że następny półmaraton zajął mi 4 godziny.
Sätila Trail 120K. Moje „najszybsze” 100 kilometrów
Niedługo po świcie wbiegłem na pierwszy kontrolny punkt w tempie 5:30 – jeszcze zdążyłem przed limitem, ale to już był koniec. Pewnie gdybym biegł w parze, jakbym miał do kogo zadzwonić, wtedy coś by może zaskoczyło. Ale byłem sam, przemarznięty, targany myślami, mdłościami, dreszczami. Wiedziałem, że od ciepłego napoju dzieli mnie jeszcze co najmniej 30 kilometrów przez bagniste lasy, a do mety jakieś 16 godzin. Duszę w sobie słowa niewypowiedziane, wyłączam GPS organizatorów i schodzę.
Koniec.
Wait
If I could stop and turn back time
Then I would hold you stronger this time
To keep the pain away
– Kaiti Kink Ensemble, „You’re the Home”
Kolejną dobę spędziłem w stanie pomiędzy tu i ~tu, zaś, dla Was, są te zdjęcia:

Sätila Trail – dojazd z lotniska (30 km)

Baza, Marek Łukasz – dziękuję za gościnę!

Tylko Ty i Twoje myśli. Myślisz, że dasz im radę?

Ostatnie godziny przed startem, w ciszy dalekiej fortepian coś gra.

Sätila Trail – biuro zawodów nie zachęca.

Odprawa ludzi i nadludzi (w sumie mniej niż setka).

Sätila Trail – zmontuj sobie (wodoodporny) przepak.

Nocą na ultra nic nie widać…

… chyba, że widać COŚ. Na przykład przeprawę przez wodospad.

Sätila Trail – siostra ŁUT. Walcz, albo spływaj.

Jak na Warmii, tylko omszałych kamulców dużo więcej.

Fragment trasy udający góry, tutaj trzeba się wspinać!

Zielona pułapka, tutaj można zapaść się po pół łydy.

Złota skandynawska jesień…

…i późniejsza, rdzawa (nadal skandynawska).

…a jutro znów pójdziemy razem nad rzekę. Albo nad jezioro.

To już jest koniec.
Sätila Trail – kwestie organizacyjne
Bieg nie jest drogi (jak na „zachodnie” ceny) – zapis na dystans 120 kilometrów to koszt 250 złotych (nie potrzeba mieć potwierdzonych punktów z innych startów).
Dojazd (dolot) i nocleg (u mnie cztery noce) to wydatek (w moim przypadku) 600 + 250 złotych. Polecieć pewnie da się taniej, czy nocować – nie wiem. Dzięki organizacji miejscówki przez Marka, mieliśmy bardzo sensownie wyposażoną chatę z łaźnią dla siebie za bardzo niskie pieniądze (była nas trójka, a weszłaby i dycha).
Zawody są rozgrywane w połowie listopada. Oznacza to, że albo jest zimno (dobrze), albo mokro (źle). My trafiliśmy na wariant „mokro”. Mokro było tak, że słynne błoto z Łemkowyny może się schować w bagnach i chaszczach trasy Satilii. Owszem samego błota jest mniej, ale strumienie, bagna, rozlewiska, rzeczki i wodospady (!) dają w kość. Mój ulubiony moment: staję na mchu (jest OK), staję drugą stopą, słyszę… krrrr, pszz, chlust!…, i obie nogi są po łydki w wodzie (była pod mchem, a tenże się zarwał).
Jeżeli się zapiszecie, to pamiętajcie, że wsparcie jest znikome. Owszem dostajecie GPS’a, co by było widać, kiedy zjedzą Was wściekłe łosie, ale wyposażenie punktów żywieniowych zamyka się przeważnie w wodzie i iso (pierwsza cola i kawa po 12 godzinach w trasie!), co oznacza, iż nie macie szans na ciepły napój / posiłek pierwszej nocy zawodów. TO BOLI.
Kontrolowanie trasy jest wyzwaniem. Na tym samym terenie są rozgrywane biegi od 5 do 120 kilometrów i każdy z nich korzysta z tego samego oznakowania. Trzeba pilnować rozwidleń, by utrzymać się na swojej ścieżce i dostrzec owinięte wokół gałęzi i słupów odblaski.
Puentując: bieg z własnym zaopatrzeniem (w dużym stopniu), przez dosyć płaski (w sumie 3K przewyższenia), ale miejscami trudny i bardzo urozmaicony teren. Jedyna w swoim rodzaju szansa na kąpiel w bagnie, wpadnięcie na zaspanego łosia (nie polecam, tętno skacze), oraz na zabłądzenie nad morze (10 kilometrów obok).
Oto Sätila Trail 120
Opis dalszych odcinków trasy zebrałem od moich współlokatorów, którzy złamali metę 15 minut przed limitem biegu. I za to Panowie kłaniam się Wam w pas i obiecuję gościnę, kiedy razem wystartujemy w Polsce. Macie moc!