Stumilak 100 km? Biegam po Beskidach, temat do ogarnięcia. Beskid Śląski, Żywiecki, księżycowy czy marsjański, jeden czort. Jak się później okazało to nie był czort, tylko rasowy lord ciemności o randze generała…, a ja żarłem trawę! I skręciłem kostkę. By w końcu odnaleźć sens, oraz spełnienie
WPIS W SKRÓCIE:
1. Wpis z cyklu Goście 100hrmax.pl
2. Autor, Andrzej Zieliński, wystartował w Stumilaku na dystansie 100 km…
3. … a co spotkał i z czym walczył, wspaniale opisał. Poczytajcie!

Stumilak 100 km – profil trasy zawodów
…dobra, szlaczek u góry rozrysowany, góra, dół, góra, dół, jakby wykres przegrywania danych na jakimś niestabilnym sprzęcie. Wszystko na tacy, wszyscy wiedzą gdzie się działo. Teraz o tym jak się działo, bo to ogarnia już tylko 120… (cenzuralnego określenia brak)…, w tym ja.
Kochamy biegać i kochamy naturę, a że łączymy to co kochamy to mamy ultra- apoteozę życia i gniew bogów w jednym. Nazywamy to różnie, czasem wycieczką, czasem wyrypą, a czasem konkretnym… manto (eufemizm). Jednak… patrz: Hamlet akt II, scena…
Choć to szaleństwo, jest w nim przecie metoda.
Każdy w końcu ma to, na co się odważy. Basta!
Zapraszam do czytanki:
Stumilak 100 km – relacja
…swoją drogą to będzie bardziej korespondencja wojenna, ale nie uprzedzajmy faktów…
Do przygody przygotowywałem się już jakiś czas, mówię do Michała (Org, dalej: Dyro), że przerobię tą trasę w 13 godzin, to się życzliwie uśmiechnął. Dobra, sobie myślę, biegam po Beskidach, temat do ogarnięcia. Beskid Śląski, Żywiecki, księżycowy czy marsjański, jeden czort. Jak się później okazało nie czort tylko rasowy lord ciemności o randze generała. phi.
Przygotowany bądź na wszystko, wyeliminuj wszystkie zmienne, które mogą zakłócić twój wypad, zwłaszcza wypad długi, z przewyższeniami alpejskimi. Do spisu rzeczy obowiązkowych dorzuć to i to, zakładasz tą koszulkę i te majty bo im ufasz i wiesz, że cię nie zawiodą. I tak ze wszystkim, nie zostawiasz miejsca na żadne nowości. Jesteś gotów.
Plan był prosty, Dyro o szesnastej strzela z haubicy, oznajmia start, wrzucam słuchawki na uszy i cisnę aż do końca.
Start - ogień - meta, proste.
„Stumilak 100 km”, akt I.
Przygoda zaczynała się w Zawoi od Babiej Góry. Czemu Babiej? Bo niczego wyższego w okolicy nie ma. Test pokory zapewne, bo pierwsze 15 km trasy dało około 1400 metrów przewyższeń.
…przeżyjmy to raz jeszcze…
…pierwsze 15 km trasy dało około 1400 metrów przewyższeń.
To oznacza, że na każde 100 metrów trasy wznosiliśmy się o prawie 10 metrów. Terror. Robiąc to w trybie cardio potrzebowalibyśmy pewnie z 5 – 6 godzin, żeby dostać się na szczyt, a nie taki był plan. Plan był, że ogień, więc krzesiwo w ruch. Tylko dotykam butem ścieżki szlaku, z automatu mój organizm wchodzi w superkompensację.
Na dzień dobry już wyskakiwałem z tlenu i tak pocisnąłem aż do pierwszego punktu kontrolnego na dziesiątym kilometrze. Tam szybko uzupełniłem płyny, zapytałem czy puszczają nas na Babią (w czasie burzy nie wolno) i atak, tym razem prawie na beztlenie, bo stromiej, a trzeba było trzymać tempo. Na szczycie Babiej ulga, pozdrowiłem wszystkie czarownice (co zostały po sabacie z okazji pełni), pocisnąłem w dół i tak cisnąłem i cisnąłem aż do 20-go kilometra, a tam…
KONIEC ZAWODÓW!!!
Sięgam po rurkę bukłaka, żeby się napić i okazuje się, że pustynia, wszystko zdążyłem wydoić.
Sahara.
No to po kolei: szok -> zdziwienie -> zaprzeczenie -> odrzucenie zaprzeczenia, bo niedorzeczne -> powtórne zdziwienie -> powtórny szok. Żar z nieba się leje, zapowiedzianej burzy brak, patrzę na rozpiskę, do następnego punktu kontrolnego 17 km przez kolejne góry i doliny. Czarna otchłań…, worst case scenario.
Nic, biegnę dalej, jak się uda to za 2 i pół godziny się tam doczołgam, na wpół martwy, najwyżej mnie zniosą z trasy, ale za to na tarczy. Wypatruję kałuż, ale wszystkie jakieś brudne, nie ma mowy, że będę to pił. Nagle zaczęło grzmieć, po chwili jeszcze bardziej, niebo przesłania się chmurami, grzmi coraz bardziej, wchodzą grzmoty i pioruny, Raiden z Mortal Kombat zsyła swój gniew, aż w końcu, po godzinie męki zaczął padać konkretny, zajebisty deszcz.
Kałuż ze świeżutką wodą oczywiście w kilka minut nie przybyło, więc zrobiłem to co prawdziwy commando zrobiłby na moim miejscu. Zacząłem zrywać mokrą trawę i najnormalniej w świecie zacząłem ją żuć, wysysając z niej całe H2O. Tak tak, żarłem trawę. Tak robiłem, aż łąki się skończyły, a zaczęły lasy. Coraz wolniej, coraz ciężej, przestałem nawet ślinę produkować, wysiadałem z każdą chwilą, aż w końcu chciałem tylko doturlać się do punktu kontrolnego i tam zakończyć tą wielką przygodę. Smutek, przygnębienie, rezygnacja.
Miało być ciężko, tyle, że od 80-go kilometra, a nie na samym początku.
No nic, nie było apoteozy, była Nemezis.
„Stumilak 100 km”, akt II.
W końcu dotarłem. Pierwsze co zrobiłem to wywaliłem na raz cały bukłak płynów i konkretnie zjadłem. Liczyło się tylko H2O.
Podbijam do Dyro, mówię, że mam masakrę, bo od 3 godzin nic nie piłem, jestem odwodniony, mam kape. Wyszło, że lipa kończyć, bo znajdujemy się na końcu świata i można się stamtąd wydostać tylko w górę (piekło), albo w dół (też piekło). No nic, sobie myślę, z dwojga złego piekło lepsze. Posiedziałem, pojadłem, popiłem, wzmocniłem się, decyzja – skąpany w krwi, podnoszę topór, walczę dalej.
No i przyatakowałem…, trzy kilometry. Znowu cyrk na podejściu. Zaczynam się trząść, nery nawalają, że ciężko mi stabilną pozycję utrzymać, słabo mi. Wywalam z siebie monolog liryczny i całą tęcze przyjętych przed chwilą dobroci. Szlag mnie trafia, bo nie wiem co jest grane. Stoję tak 15 minut i się zastanawiam co dalej, wracać do punktu czy cisnąć dalej 17 km do następnego punktu, najpierw zdobywając Pilsko – drugą główną atrakcję biegu, kolejne 700 metrów w pionie na kilku kilometrach. Przeprowadzam sondę, bo chłopaki mnie mijają, szukam wskazówek.
Po chwili decyzja, zmiana ciuchów i ku chwale, bluza i kurtka, co z tego, że nie jest zimno, ma być ciepło. Targam ile fabryka dała, zdobywam Pilsko, czuję się coraz lepiej, dualizm psychofizyczny powoli się unifikuje. Nadchodzi długo oczekiwany renesans a z nim…
RISE of the PHOENIX !!!

Ku absolutowi. Zdjęcie: Karolina Krawczyk
W końcu to, o co w ultra chodzi... NATCHNIENIE.
„Stumilak 100 km”, akt III
Potrzebowałem 50 kilometrów i dziewięciu godzin mordowni, żeby w końcu poczuć zew. Rozpocząłem zabawę w najlepszym wydaniu. Nie ma za bardzo jak pisać by w pełni oddać co się wtedy czuje. Była noc, środek lasu i to było wszystko co potrzebne. Pilsko zdobyte, potem kolejny punkt na mapie i tak aż do trzeciego punktu kontrolnego na 57-mym km. Tam szybka akcja, batonik, izo, orzeszki i długa!
Biegniemy na górę Oszus, czyli tak zwanego Oszusta – kolejna atrakcja biegu, wspinasz się po ścianie 40 stopni (a przynajmniej tak mi się wydawało), żeby po wejściu przebiec chwilę, skręcić ostro i po podobnych 40-tu stopniach schodzić (takie miejsca bolą najbardziej).
Na ten moment nawet połączyłem siły z chłopakiem jednym i pociągnęliśmy przez jakiś czas w tandemie, rozważając o ultra i nie ultra, zdobywając Wielką Rycerzową, zbliżając się do przedostatniego punktu na Przegibku (80 km). Zaczęło świtać. Kontrola ogarnięta, rosołek, pierniczek, biegnę ostatnie 23 kilometry.
Słońce zaczyna przygrzewać konkretnie, pogoda piękna, człowiek biegnie przez las. Co tu nawijać, to trzeba przeżyć. Tracisz wszelkie rozterki związane ze światem, czujesz się pełny, twoje ego przestaje istnieć, tylko wszystko cię boli (eufemizm), ale nie ma to większego znaczenia, tryb „I’m a fuckin’ unicorn” na wypasie… i nagle… !@#$%^^$&^… krzywo stawiam krok nr 53202, skręcam kostkę, padam na glebę, klnę, wiję się jak wąż.
10 sekund później, już po apogeum bólu, szybko ściągam stuptut, patrzę na kostkę i tylko powtarzam „nawet się ***** nie waż, nawet się ***** nie waż”. Mija minuta, wypas, torebka się nie zerwała, zakładam ochronę, wstaję, biegnę dalej, uradowany jak dziecko.
Osiągam kosmiczną jedność, banan na twarzy, muzyczka w słuchawkach, tańczę w biegu, nawet pomagam żukowi na łapy [jak On go zobaczył!! – 100hrmax] stanąć bo jakoś wywalił na plecy i tylko wierzga bezradnie. Jest potęga, rozkręcam w głowie filozofię, dolinę łez wypełniam teorią sensu życia (czyli generalnie jestem zmęczony i normalnie mi odwala, no ale miło jest, nie ważne dlaczego…).
Apoteoza życia fest
Na ostatnich kilometrach udało mi się jeszcze wyprzedzić kilku stumilaków i tak wbiegłem do Zwardonia. Fajnie. Przywitał mnie brat, pokojowy patrol, inni biegacze. Były oklaski, medale i góra jedzenia. Stumilak 100 km – czwarte miejsce w kategorii – mega osiągnięcie! Moje założone 13 godzin przekształciło się co prawda w godzin ponad 16, spalając w międzyczasie 13000 kcal, ale co tam…
I tak kończy się przygoda, a zaczyna kolejna inspiracja. Za rok pełny dystans, to pewne. Do tego czasu inne biegi, organizowane przez dyrekcję Stumilaka, a tam przewyższeń 1400 m na każde 18 km. Powtórka z rozrywki…, dajcie POZOR na to ;)

Stumilak 100 km, Andrzej na mecie, zdjęcie: Krzysztof Grabowski
Na zakończenie, punkty kontrolne – oazy szczęścia, zwłaszcza punkt Numer 2. Czysta inspiracja. Wjechałem tam totalnie zrezygnowany, ale beka, jaką miał jeden z pokojowego patrolu…, co kiedyś biegał :D… rozwaliła mi kask niepewności na kawałki. Pokojowy Patrol – leśne nimfy i skrzaty. Gdy widzisz czerwony kolor, a nie jest to twoja własna krew to wiedz, że jesteś w dobrych rękach!
Zdjęcie otwierające tekst: źródło: Stumilak, autor: Jacek Deneka | Ultralovers
Tu 100hrmax.pl - jeżeli podobał się Wam tekst (a nie wierzę, że mógł się nie spodobać!) to wpadnijcie na FP autora, gdyż Andrzej coś tam sobie rozkręca na temat biegów ultra. O tutaj. No i w temacie samego Stumilaka... czytaliście mega relacją Ani Witkowskiej z jej walki z dystansem 176 km w roku 2017? Jeżeli nie, to MUSOWO: oto ona.