Mój start w Półmaratonie Warszawskim był eksperymentem: czy dogonię ekipę Smashing Pąpkins prowadzącą grupę na 1:55, jeżeli jako ostatni biegacz przekroczę linię startu? Skąd taki pomysł?
Mój start w Półmaratonie Warszawskim był eksperymentem: czy dogonię ekipę Smashing Pąpkins prowadzącą grupę na 1:55, jeżeli jako ostatni biegacz przekroczę linię startu? Skąd taki pomysł?
Najwolniejszy (poza debiutem) i najtrudniejszy (poza debiutem) półmaraton za mną. Przy okazji najweselszy i najciekawszy. Tak było…
Faza I – sobota
38C w porywach do 39.5C. Sobota spędzona w pozycji poziomej i okraszona dużą liczbą bluzgów
Faza II – niedziela rano
Co, ja nie dam rady?! 37.4 to żadna temperatura!
X półmaraton warszawski – start – na zdjęciu możemy obserwować klasyczne gromadzenie się biegaczy wokół punktów oddawania zbędnego ciężaru ciała:
Faza III – lecimy
Życie zająca jest cudowne, chociaż niektórzy mają ochotę go zamordować…
… szczególnie, jeżeli mówi się na głos, że tętno to 138 i w sumie to cały czas lekkie wybieganie wychodzi…
Ta ruda powyżej szczególnie chciała zrobić mi krzywdę, chociaż w tym momencie to już sam sobie zrobiłem wystarczającą. Bieganie po takiej gorączce mimo wszystko do najprzyjemniejszych zajęć nie należy:
Faza IV – niedziela w południe. Nic już nie działa
Przestały działać leki… przestało działać wszystko. Pozostało udać się na nawodnienie (z umiarem) i spóźnione świętowanie urodzin dnia poprzedniego (zgroza, jaki ja stary już jestem)
Czasy zającowanych Pań: 1:38:13, 1:38:25 – dwa razy zacna życiówka, a przy okazji Dorota zrobiła PR na dychę, a Kaśka na 15km. MOC!