Pół dnia na wkurwie – tak miał nazywać się ten wpis. Ale to już nieaktualne. Ani pół dnia (ponieważ niemalże 13 godzin), ani na wkurwie, jako że przetoczyło się po mnie wiele innych stanów emocjonalnych. A było to tak…
Tag: wkurw_team

Podczas przygotowań do Biegu Rzeźnika, doszedłem do wniosku, że nie ważne ile razy wyskoczę w góry – ze względu na mieszkanie na nizinach i braki czasowo/wagowe i tak bardzo nie podkręcę swojego górskiego tempa. Natomiast mogę popracować nad tempem chodu i sprawdzić jak szybko mogę chodzić, kiedy będę naprawdę naciskał. Rezultat kilku(nastu?) treningów przerósł moje oczekiwania…
[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność.]
Jak szybko można chodzić – bardzo szybko
Oczywiście nie chcę Wam tu sugrować, że następny maraton zrobię marszem i niczym Robert Korzeniowski połamię trzy godziny idąc, ale fakt faktem że w chwilach zwątpienia w bieg intensywny chód może być ratunkiem – zwłaszcza, jeżeli zaczyna nam coś siadać z powodu obciążeń, które podczas biegania są dużo większe niż podczas chodzenia (kiedy zawsze mamy jedną stopę na ziemi i automatycznie drugą słabiej walimy o glebę).
W każdym razie jestem pod wrażeniem wyników tego eksperymentu.

Na trzy tygodnie przed biegiem Rzeźnika po raz drugi zawitaliśmy w górach. Tym razem naszym celem był świętokrzyski masyw szczytu Szczytniak, którego zakrzaczone zobcza wznoszą się na południowy-wschód od Nowej Słupi.
[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność.]
Szczytniak – drugie podejście do biegania w górach
Tym razem do naszej pary #wkurw_team dołączyła Paulina i Adam. Oboje z większym od naszego doświadczeniem górskim i także startujący jako mieszany zespół w tegorocznym Biegu Rzeźnika. Jako punkt zbiórki ustaliliśmy parking popularnej sieci stacji paliw na przedpolu Nowej Słupi. My z Warszawy, Paulina z Dęblina – zjechaliśmy się z godną podziwu punktualnością na 10 minut przed planowanym startem. Szybka zmiana ciuchów i chwilę po 9:00 ruszyliśmy w trasę, mając za nic zacinający deszcz i szaro-bure niebo siekane zimnym wiatrem (OK, oni pogodę mieli za nic, ja miałem za to krótki rękaw).
szczytniak – przez krzaczory
Dobiegłszy do podstawy Szczytniaka odkryliśmy, że nie ma tu dróg zaznaczonych na mapach, które studiowałem online. Bądź też były, ale gdzieś obok… W każdym razie nie pozostało nic innego, jak zacisnąć zęby i prowokacyjnie rzucić się w objęcie pokrzyw, paproci… kleszczy. Oraz strumczyków i dzików chrząkających po krzakach. To dla mnie bolesna i wstydliwa nauka – nauczenie się na pamięć trasy na podstawie wyklikanych punktów w Runkeeperze, to trochę za mało, kiedy się leci w góry.
Kłuło, drapało i wkur denerwowało. Ale ostatecznie się dało. Po kilkuset metrach podejścia dotarliśmy do cywilzacji o ile można tak określić szlak wyryty kołami ciągników używanych do wywózki drewna. Zrobiło się zdecydowanie sympatyczniej, nawet jakieś słońce próbowało udawać, że już mamy połowę maja. Nic tylko iść na majówkę.
Jesteśmy gdzieś w górach…
Niemniej ścieżka wciąż pięknie się wiła i kluczyła (mapka na dole), tak że nie raz i nie razy dwa musieliśmy zatrzymać się, co by ogarnąć kierunki geograficzne… oraz dwa razy zrobić to samo wzniesienie, bo tak nas zakręciło, że zbiegliśmy na szlak, którym podchodziliśmy.
Jesteśmy nadal gdzieś w górach, ale tu jest wyżej!
… aż ostatecznie – udało się! Pierwszy z czterech zaplanowanych szczytów był u naszych stóp (i to dosłownie). Niestety zajęło to nie planowane 10 kilometrów, a niemalże 20, w związku z tym atak na kolejne dwa wzniesienia był raczej poza zasięgiem naszych założeń, nikt dziś nie planował robić ultra. W związku z tym postanowiliśmy wrócić ku okolicznym wioskom.
Ku dolinom…
… po drodze pokonując kolejne przeszkody terenowe (krzaki, zwalone drzewa, gruzowiska, strumienie), mentalne (nie, ja mam dość, a może jednak piknik?), oraz losowe (w postaci wykręconej kostki Dori).
Aż stało się, to co miało się stać i dzielnie utrzymując kierunek „do dołu” ostatecznie stanęliśmy u podnóża wzniesenia, widząc hen na horyzoncie masyw Łysicy, pod którą czekały nasze samochody. Jeszcze 10 kilometrów.
33 kilometry później, najlepszy krawężnik na świecie
… jeszcze kilka agresywnych psów w obejściach, jeszcze parę mijających nas wioskowych głupków w swoich super samochodach (nie ma jak drzeć ryja do przebierańców), jeszcze nieco zawirowań nawigacyjnych i kondycyjnych i ostatecznie zrobiliśmy 33 kilometry i prawie 1200 metrów przewyższenia. Owszem, plan był na kilometrów 45, ale kto by o tym myślał uzupełniając płyny i kalorie na nasłonecznionym krawężniku stacji benzynowej. Niemalże sielanka. Tylko szkoda, że do domu jeszcze 200 kilometrów, a ekipa już bezczelnie uzupełnia braki chmielem (prowadziłem)
całkiem mocno było…
– choć słabiej niż w planie. To wybieganie było zdecydowanie trudniejsze od debiutu w zeszłym tygodniu. Może zbyt mało regeneracji, może zbyt dużo krzaków, a może coś innego. W każdym razie pomimo nie zrobienia pełnej trasy nie miałem ochoty na wykorzystanie godziny, która nam pozostała na kolejne podbiegi. Wystarczyło mi to.
Teraz już widzimy się na Rzeźniku.
Sprzęt na wybieganiu, co istotniejsze:
– oczywiście skoro zmieniłem buty na model na kamienie, to biegliśmy głównie po błocie…
- 2 x baton Clif Bar
– cena średnia, zawartość super.
- 1.5l wody w bukłaku
– wyszła po 3 godzinach.

Stało się! Wymiękłem i na cztery tygodnie przed moim podwójnym debiutem w górskim ultra (tak w górach, jak w ultra) postanowiłem jednak sprawdzić, jak to jest biegać w terenie bardziej nieco pofałdowanym niż warszawski podbieg na Agrykoli.

– czyli, tu i teraz można zgarnąć koszulkę REBELRUNNERS.CLUB oraz kubasek BBMLW!

Długodystansowe biegi górskie w Warszawie? Dlaczego nie! Kilkunastu odważnych biegaczy płci obojga rzuciło wyzwanie deszczowej pogodzie, odjechanej trasie i porannej pobudce w 7:00 rano niedzielę. Ultra-Trail du Varsovie (czy też Ultra-Trejl du Warsowie) przejdzie do historii jako wydarzenie jedyne w swoim rodzaju. Niepowtarzalne i legendarne. Poczytajcie sami…

Zrobiłem to. Nakłoniony przez kobietę (klasyka), wbrew sobie (standard) wystartowałem w biegu, który okazał się nie być biegiem (zdziwienie). Bawiłem się tam, gdzie miałem cierpieć. Cierpiałem tam, gdzie był już koniec. Do domu wróciłem ze spektakularnie rozwalonym nosem. Oto garść porad, jak tego uniknąć (bądź nie)