Co zrobić z opłaconym maratonem, jeżeli nie ma się formy na życiówkę, a równocześnie za kilka tygodni czeka ultra? Można go nie biec, można pobiec i przebijać ze wszystkimi piątki, a można… potraktować zawody, jako trening na 50 kilometrów.

[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność.]

I taki był mój plan. Skoro nie złamię na wiosnę trzech godzin, to nie ma sensu robić kolejnego „zwykłego biegu”. Natomiast zmierzenie się z małym ultra? Przetestowanie jedzenia i partnerki w roli zająca? A przy okazji życióweczka na 50 kilometrów? Dlaczego nie!

Tak to sobie naiwnie rozmyślałem na kilka dni przed startem.

Przed maratonem

Przed maratonem

owm 2015 – dzień przed

I tak, z każdą chwilą byłem coraz bardziej przekonany, że to świetny pomysł jest by zaatakować te 50K. Odebrałem pakiet i ostatnie 24 godziny spędziłem w 100% klasycznie – migając się od wszelakich prac domowych, prowokując dzieciaki by skakały po mnie, tak bym nie musiał nigdzie chodzić, oraz napychając się węglowodanami (co prawda makaron mam na czarnej liście, ale suszone owoce… mniam!)

OWM  - tapering przed maratonem

OWM – tapering przed maratonem

Plan zrealizowałem celująco i ważąc się przed startem byłem 2 kg cięższy niż dobę wcześniej (woda) i 12 kg cięższy, niż chciałbym to widzieć na wadze (rozmaitości). A, że na liposukcję nie miałem już czasu, to zebrałem klamoty do kupy i rzuciłem się w dziewięciogodzinny sen przerywany wycieczkami do łazienki (woda).

Maraton - ekwipunek biegacza

Maraton – ekwipunek biegacza

owm 2015: 0 – 10 KM – po warszawie sobie tuptam

Poranek zaskoczył zacnie – o 7:00 rano niebo przesłonięte chmurami i lekki deszcz, pogoda daleka od wstrząsających 21C w cieniu z poprzedniego dnia. Buła z jogurtem i suszonymi owocami, kawa co by zrealizować marzenie każdego zawodnika (start o pustych kiszkach), ostatnie poprawki i o 8:30 byłem gotowy do walki.

Plan był prosty: najpierw kręcę 8 km po drodze na linię startu, następnie z biegu dołączam do tłumu i lecę do mety robiąc swoją pierwszą życiówkę na 50K i sprawdzając jak to jest „tam dalej niż maraton”.

Plan był prosty, lecz endomondo okazało się niedokładne. Zamiast wymierzonych 8K dostałem 8.7K, co skończyło się ostrym (i bezsensownym w tej fazie biegu) przyśpieszeniem, by zdążyć przed strzałem startera (Zostało 15s zapasu). Na koniec jeszcze krótka przepychanka z bramkarzem:

– Nie wpuszczę pana.

– To ja przejdę obok przez barierki.

– Aha…

… i ruszyłem z oficjalnym zającem na 3:15, którego chciałem trzymać się tak długo, jak to możliwe. Tu pojawił się pierwszy zonk – wszyscy byli wypoczęci i pałający rządzą walki z maratonem, ja zaś już ziajałem i nie mogłem doczekać się wodopoju – duchota i przyśpieszenie na koniec dobiegu zrobiły swoje, a tłok nie pomagał…

Start OWM 2015

Start OWM 2015 – źródło zdjęcia orlenmarathon.pl

OWM 2015: 10 – 20 KM – naiwny optymizm

Z czasem nastąpiła mała stabilizacja. Nie mogąc zrozumieć logiki, którą kierował się zając (start pod 5:00, potem poniżej 4:35) kicałem sobie samodzielnie, próbując utrzymać tempo w przedziale 4:35 – 4:40, co wydawało mi się luźnym biegiem na granicy moich szybszych niedzielnych wybiegań.

Przy każdym wodopoju zaliczałem podwójną porcję wody (jedna do buzi, druga na głowę), co przy okazji skończyło się zalaniem paska Garmina wodą zmieszaną z wazeliną, po czym to sprzęt oszalał i zaczął wrzucać mi tętna, jakich w życiu nie widziałem. Jako jedzenie chciałem sprawdzić Chia Charge, batony miały być cudownym rozwiązaniem – dużo kalorii, dobrze wchodzące i smaczne. Faktycznie dały radę – na dwóch sztukach po 80g przeleciałem całą trasę. Jedząc je na (moich): 13K, 20K, 30K, 40K, 45K. W porównaniu z żelami skład też był OK:

Chia Charge - skład batonów

Chia Charge – skład batonów

Co bym poprawił to dwie rzeczy: łatwość otwierania w biegu i porcjowanie – tak by człowiek mógł zjeść połowę bez odgryzania i zbierania okruchów (Krasus, to do Ciebie).

owm 2015: 20 – 30 KM – ja pie…., jak ja mam wszędzie daleko!

W okolicach mojego 25-tego kilometra zacząłem czuć dystans w nogach, tymczasem słupki OWM wciąż pokazywały odległości z „1” na początku. Coś tu było wybitnie nie halo! Postanowiłem spróbować skoncentrować się na mojej wewnętrznej numercji, ale fakt, że na trasie maratonu półmetek był wciąż przede mną nijak nie ułatawiał zadania. I tak dreptałem, co jakiś czas cichaczem rzucając bluzgiem i pilnując się by nie biec wolniej niż w tempie 4:45.

OWM 2015: 30 – 40 KM – Kto tu postawił ten słup?

Po połówce zrobiło się nieciekawie. Nudna, prosta i odsłonięta trasa ku rozściełającemu się na wilanowskich błoniach Lemingradowi była pierwszym poważnym testem mojej psychiki. W głowie coś zaczynało szpetnie szpetać: „Ty, ale całego ultra to się przecież nie biegnie…”, a tempo po raz pierwszy przekroczyło krytyczną wartość 4:45, która dla mnie była punktem granicznym, jeżeli chodzi o to, na ile mogę sobie odpuścić. Czułem się jak po 35-tym kilometrze maratonu, ale ponury dowcip polegał na tym, że do tego słupa:

Maraton - ściana na maratonie

Maraton – ściana na maratonie

… miałem jeszcze prawie 10 kilometrów. A potem następne 7 do mety.

Zacisnąłem zęby, wbiłem wzrok w ziemię 2 metry przed sobą i starałem się koncentrować tylko na tym, by rytmicznie ruszać nogami i nie przegapić żadnego z wodopojów (wciąż było parno). Nie rozglądać się, nie analizować, nie myśleć o tym co ja tu robię i o tym, jak bardzo kliniczny jest mój przypadek. Ruszać nogami. Od punktu z wodą, do punktu z wodą.

Owszem, tempo spadło do beznadziejnego poziomu 5:00. Owszem, uda coraz mocniej dawały znać o sobie, a i w butach (Merrell Bare Access Ultra – po tym biegu nie wiem czy polecam) także zaczynała się jakaś rewolucja, ale jednak ciągle biegłem!

OWM 2015: 40 – 50 KM – to na ile kilometrów jest ten maraton?

Biegłem i biegłem, mając coraz mniej kontaktu z otoczeniem (niestety stany mistyczne nie wystąpiły), aż dobiegłem do zlokalizowanego na 34-tym kilometrze trasy (moim 42-gim) punktu dopingowego prowadzonego przez ekipy Wkurw_Teamu i Smashing Pąpkins, gdzie wybiegła mi na spotkanie moja rzeźnikowa partnerka Dorota (znana też jako Królowa Maratonów Polskich). Wcześniej umówiłem się z nią, że podczas ostatnich siedmiu kilometrów będzie moim zającem. I była.

  • Bluzgała.
  • Obrażała.
  • Próbowała wejść na ambicję.
  • Załatwiała wodę.
  • Niosła buty (zdjąłem na 46-tym km).

… i nie pozwalała bym sobie odpuścił i zszedł do 5:30

Była wredna! I moje szczęście, bo bardzo miałem ochotę olać ten kretyński pomysł biegnięcia całych 50-ciu km (45 kilometrów to przecież też imponujący dystans) i odpuścić sobie. Coraz mniej też kojarzyłem, gdzie konkretnie jestem. Biegnąc przez znane od lat ulice, co zakręt dziwiłem się temu, co widzę. Wyglądało to tak:

Kryzys na ostatnich kilometrach

Kryzys na ostatnich kilometrach

… i to Ruda pomogła mi na tyle, że na ostatnich pięciu kilometrach zachowałem jakiś poziom i nie odpuściłem do reszty, chociaż z kilometrów 47-48 pamiętam tylko tyle, że starałem się biec po białych liniach (gładkie) i kałużach, co by chłodzić stopy.

Maratonowe przepychanie ściany

(post)maratonowe przepychanie ściany – zdjęcie z galerii OWM opublikowanej na festiwalbiegowy.pl

Moc wróciła na 40-tym kilometrze, kiedy biegłem przez Most Świętokrzyski. Świadomość, że ból – jakkolwiek silny by nie był – skończy się za 10 minut, wyzwoliła mnie z mentalnej blokady i zdjęła bezpieczniki strachu. Mogłem finiszować (ostatnie 500 m w 4:00 -> 3:35)!

Na metę wbiegłem z czasem 03:24:45. Wynik, którego w normalnych okolicznościach bym publicznie nie podał, w tych – nienormalnych – był na styk z tym co sobie wymarzyłem, ponieważ oznaczał, że zamknąłem 50 kilometrów w 4 godzinach i 1 minucie (a w tejże przepychanki z bramkarzem i trucht z tłumem do linii startowej). Oznaczał też, że gdybym zrobił każdy kilometr o 1 sekundę szybciej miałbym trójkę z przodu…

No nic, następnym razem (tu log w endo)!

Maraton - trasa

Maraton – trasa

Dobiegłem!

Nie zatrzymałem się ani razu (poza 20 s na zdjęcie butów)!

Sprawdziłem się na dłuższym dystansie na 5 tygodni przed Rzeźnikiem.

I kiedy siedziałem na trawie, ogarnął mnie błogi spokój. Ta chwila, kiedy już nic nie musicie. Ba! Kiedy nawet, jeżelibyście coś musieli, to i tak tego nie zrobicie, bo nie dacie rady wstać bez pomocy.

Bezcenne.

Ratujące życie zająca.

42K / 50K - meta

42K / 50K – meta

Technikalia

Tempo brutto: 4:49
Jedzenie: 2x Chia Charge
Picie: 2l wody
Szkody na ciele i duszy: Trzy bąble
Stan na 24h po: Średnie zakwasy w czworogłowych uda,  da się jeździć na rowerze


Na koniec taka uwaga: wiem, że dla wielu z Was zrobienie 50K to nic wielkiego. Z takiej perspektywy mój wpis jest ciut na wyrost. Mam nadzieję, że za rok też będę w tym miejscu, niemniej dziś jestem pod wrażeniem tego, jak bardzo te dodatkowe kilka kilometrów zwiększa obciążenie psychiczne (w porównaniu z dystansem maratonu). Niby to były tylko 4 godziny a sponiewierało mnie mocniej niż podczas doby łażenia po schodach.  Dobre ostrzeżenie przed Rzeźnikiem, lekcja zostanie zapamiętana…

ps. Te metry, których zabrakło do 51K, przebiegłem sobie wieczorem. Było śmiesznie.