Są takie chwile, jak na przykład niedzielne popołudnie, gdy wszystko wkurza, łeb jeszcze łupie sobotą, a do głowy przychodzą myśli od czapy, których Ty nie masz siły z niej wygonić. Polecieć na Marsa? Począć nowego syna? Zrobić sobie prywatny triathlon? O…, dobra!

[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność]

I tak to się właśnie zaczęło.

Pierwszy trajlon: godzina 14:30

Pomysł jest tak od durny, że nie ma mowy, bym nie spróbował. Odpalam internet i sprawdzam, jaki tam jest najkrótszy oficjalny dystans. Hmm, sprint albo 1/8. Różne dane o pływaniu podają, więc ustalam sobie trochę na czuja (tia, potem będę słuchał, że trzeba było w wodzie albo 475 m, albo 750 wybrać): 600 metrów w wodzie, 20 kilometrów na rowerze i 5 kilometrów biegiem. No spoko. A limity jakieś mają? Że przeważnie 2 godziny na całość? Hmm, powinno wejść.

Piętnaście minut później dopinam logistykę (no niech będzie, wezmę plecak z ciuchami z basenu z sobą, a na rowerze pojadę w gaciach do biegania (normalnie tego nie lubię, bo są z siatką i brzydko mnie obcierają, kiedy za długo pedałuję). Żarcie? Chrzanić to, na takie dystanse nie potrzebuję szamy (LCHF FTW!). 0.5 litra wody i tyle. W drogę!

Pierwszy trajlon: godzina 15:00

Co by sobie ułatwić życie postanowiłem, że pływanie zrobię w basenie, co stoi nieopodal domu. Docieram do miejscówki, a tu TAKI zonk! Się okazało, że niedzielny trajlon to nie tylko moja idea…, tak, przez chwilę miałem ochotę poddać się, ale NIE! Będziemy walczyć. I stanąłem w kolejce.

Kolejka po pakiety. Cholera, popularny ten trajlon

Kolejka po pakiety. Cholera, popularny ten trajlon

Swoje odstałem, ale też przy okazji skonfigurowałem Suunto, by mi zmierzył całą zabawę razem z czasem w strefach zmian (log jest tutaj) i już po półgodzinie  (grrr,  bo im numerki wyszły!) człapałem w klapach ku moim 25 metrom wyzwania.

Pierwszy trajlon: godzina 15:30

Chlup! Tylko bez przesady, tylko bez przesady. Pamiętałem, że limit na pływanie w sprincie to przeważnie 30 minut, więc aby się zbytnio nie spocić, w jedną stronę kraulikiem, w drugą żabką i tak w 19 minut pyknęły te 24 długości. Potem przestawienie zegarka w czas strefy zmian i w T1 można zacząć walkę z gaciami, tudzież skarpetkami, które oczywiście nijak nie chciały się naciągnąć na wilgotne stopy. Osz wy!

Trajlon to też walka ze skarpetkami

Trajlon to też walka ze skarpetkami

Następnie szybki trucht do po moją maszynę (co ta łaciata krowa robi na moim mustangu!?) i szybciutko odpalam w zegarku drugą sportową aktywność. W drogę!

Trajlon. Park maszynowy w T1

Trajlon. Park maszynowy w T1

Pierwszy trajlon: godzina 16:00

20 kilometrów na rowerze uznałem za czystą formalność, no dobra, było 30 stopni w cieniu, a dzień wcześniej zrobiłem 60K na siodełku, ale bez przesady. To nadal tylko 20 km. I nawet fakt, że zakładając słuchawki zamknąłem w uszach wodę, próbowałem pominąć wyniosłą obojętnością. Tylko dlaczego było mi tak cholernie gorąco? Noszzzz uwa!

Jadąc zastanawiałem się, gdzie sobie zrobić drugą strefę zmian. Pierwotny plan zakładał, że T2 będzie na podwórku i tam zostawią rower, ale to by oznaczało, że ostatnie kilometry trasy będą robił przez osiedle i mi spadnie prędkość. Nie chciałem tak. Ostateczne rozwiązanie samo „wpadło mi w oczy”.

Trajlon. Strefa T2

Trajlon. Strefa T2

Toć to było idealne! I jako strefa zmian i jako meta! Dokręciłem do tych dwudziestu kilometrów (z hakiem) i po 43 minutach zeskoczyłem z mojej maszyny (średnia prędkość 28km/h. Ha! dawno takiej nie miałem). Czas start! Tym razem zabiegi ograniczyłem do zaaplikowania sobie… wazeliny. Tu…, i ówdzie tam też. Gotowy? No to start!

Trajlon. Szybkie ogarnięcie przed ostatnim etapem

Trajlon. Szybkie ogarnięcie przed ostatnim etapem

Pierwszy trajlon: godzina 16:45

O…, jpr.dll! Co się dzieje?! Tętno ponad 170 (takie to ja kilka razy w życiu na finiszu na piątkę i dychę widziałem, nogi jak z drewna, słońce wali w łeb, cieknie mi spod chusty… a ła!

Tu pojawiła się stara, dobrze znana pokusa… ej, stary – odpuść, poleć dalej truchtem, albo sobie usiądź i popatrz na Wisłę. W końcu to tylko zabawa…,

…się pojawiła i została spacyfikowana: to kwa nie jest dwudniowe ultra! to nędzne 5K i ja je przebiegnę! Bo tak!

Biegnąc zżymałem się, że nie skonfigurowałem sensowniej zegarka, bo wśród wysypu parametrów, które nic mi nie mówiły, nie miałem tego jednego, na którym akurat mi zależało… tempa mojego biegu. Przestałem też patrzeć na tętno, bo się od niego zaczynało mi robić słabo. Że 183 uderzeń na minutę? Przecież po czterdziestce to jest biologicznie niemożliwe (a jednak…)!

Metry mijały. Kilometry też. Uff, jest! Nawrotka w połowie dystansu i nazad bulwarami. Gorąco, nadal gorąco, nadal okrutnie gorąco. Ale, że 5K to nie 50K (odkrywcze, nie?), to w końcu mordęga się skończyła. W sumie zabawne, że zgrało się to akurat z momentem, kiedy moje nogi zaczęły normalniej działać. Ostatnie sapnięcia i brykam dystans piątki nieco poniżej 25 minut. Ciężko dyszę i dociera do mnie, że to jest chyba mój najlepszy czas w tym pokontuzyjnym sezonie. Ale jaja.

... coś to mocniej weszło, niż mi się wydawało

… coś to mocniej weszło, niż mi się wydawało

Pierwszy trajlon: godzina 17:15
I po co mi to było? Jeszcze nie wiem

I po co mi to było? Jeszcze nie wiem

Cały cieknę. Składam się z 95 kilogramów dyszenia i potu. Oraz poczucia lekkiej satysfakcji, bo wychodzi na to, że totalnie od czapy machnąłem dystans sprintu i skończyłem 30 minut przed limitem (u mnie zeszło 100 minut, ale dycha z tego to kwestie organizacyjne na basenie). W końcu podnoszę się i idę odebrać nagrodę. Zasłużyłem.

Moje 15 minut z poczuciem zajebistości

Moje 15 minut z poczuciem dobrze wykonanej roboty


Pierwszy trajlon: godzina 17:45

Posiedziałem, pomilczałem, popatrzyłem w wodę (stan wysoki, a żaden wróg nie spłynął, smuteczek). Dobrze, koniec tego upajania się własnym zmęczeniem, wziąłem ostatni głęboki oddech i  niechętnie wstałem. Auć.

Rower ogarnięty, powoli toczę się w kierunku domu. Zaś pedałując myślę o tym, co właśnie zrobiłem. Że, gdybym miał się zgłosić do startu w triathlonowych zawodach na dowolnym dystansie, to pewnie bym się jeszcze z półtora roku dygał (bo nie umiem dobrze w crawla, bo mam ciężki górski rower, bo kask, bo kasa, bo sobie wymyślę X powodów, dla których jeszcze nie teraz). A tymczasem, robiąc to kompletnie od czapy, nie dość, że zmieściłem się w wszelkich limitach, to jeszcze odczarowałem przed sobą samą ideę triathlonu. Nie taki on znowu straszny…

Mój pierwszy trajlon - dyscypliny

Mój pierwszy trajlon – dyscypliny

Mój pierwszy trajlon - mapa zabawy

Mój pierwszy trajlon – mapka zabawy

…ani znowu nie taki drogi. Koszt mojej zabawy to 11 złotych za wejście na basen i 9 zł za piwo. Nie tak dużo, jak za mocny trening, którego normalnie nie chciałoby mi się strzelić, poprawienie sobie humoru na resztę dnia i poczucie dumy, że zostałem nieoficjalnym trajlonem w wymiarze mniej więcej 1/8 ich zajebistości.

No to co teraz? Teraz to pewnie czas na 1/4 ;)

Że tak łatwo nie wejdzie? No to potrzymaj mi za miesiąc izotonik…