Ultrajanosik Legenda – najdłuższy dystans zawodów festiwalu biegów ultra w Niedzicy. Sprawdziłem, czy jestem już na tyle duży, by sobie poradzić ze 100K tej ultra wymagającej zabawy
WPIS W SKRÓCIE:
Bieg jest bardzo trudny technicznie
Suma przewyższeń to ponad 5000 metrów
Aby go ukończyć, determinacja to za mało
[Publikowane na blogu treści są prywatnymi opiniami autora. Jeżeli chcecie je stosować, robicie to na własną odpowiedzialność]
Zacznę od wstydliwego wyznania: nie znam Wysokich Tatr. Kilkanaście lat temu byłem po ich słowackiej stronie, dwa lata temu wbiegałem na Kasprowego – i tyle. Dlatego, jadąc do Niedzicy nie byłem świadomy specyfiki trasy. Ot, kolejna dobowa setka przez kilka szczytów po 2000 metrów i z dłuższym wypłaszczeniem od połowy dystansu. KBL110 zrobiłem przy 30C w cieniu w kilkanaście godzin? Na UTMB się dostałem? No to i tutaj sobie poradzę!
I z takim to przeświadczeniem zawitałem w piątkowy wieczór do urokliwej Niedzicy.
Ultrajanosik? Macie walczyć do końca!
Urokliwie usytuowane miasteczko startowe nie zaskoczyło niczym specjalnym. Niemniej, podczas przedbiegowej odprawy usłyszałem coś, co mnie zdziwiło:
– Przejdźcie w wymaganym czasie na polską stronę i możecie napierać do końca! Nie zdejmiemy Was nawet, jeżeli przekroczycie limit.
Serio? A to ci niespodzianka! W takim razie jedynym „wyzwaniem” było zrobienie pierwszych 53-ech kilometrów w 16 godzin – heh, głośny śmiech na hali. Idąc spać byłem więcej niż dobrej myśli, szczególnie że nowa prognoza pogody zapowiadała, że sobota będzie mocno chłodna, ale jednak bez deszczu. Idealne połączenie.

Odprawa – padają ostatnie słowa ojca organizatora
Przearanżowałem worek na przepak, tak by porządna czołówka i grubsze ciuchy czekały na mnie dopiero w połowie trasy i kilka minut po 21:00 zasnąłem, gdyż już o nieludzkiej 4:20 musieliśmy podreptać do wiozących nas na start autobusów.
Zagubieni w Tatrach
Kiedy kilka minut po 6 rano wysypaliśmy się z autokarów, w leżącym u stóp masywu Tatr Strebskim Plesie powitała nas kleista mgła. Było szaro, cicho i wilgotno. Brrr. Ospałe ruchy, nieśpiesznie przeżuwane buły, poprawiane sznurowadła i opróżniane pęcherze – biegowa brać powoli szykowała się do startu…

Monika. Rok temu 80K zrobiła tu w 12h i skończyła na podium. 100K miało jej zająć…

Ultrajanosik Legenda. 7:00 rano – start!
W końcu nastał nas czas. Raz jeszcze wysłuchaliśmy porad Ojca Organizatora i ruszyliśmy chlupoczącym truchtem. Na początku lekkim kłusem, który po kilkunastu minutach zmienił się w sapanie podczas pierwszego ostrego podejścia – 500 metrów w górę na półtorakilometrowym odcinku trasy.

Ahoj ultra przygodo!
Owszem, było zimno, było mokro, i nic nie było widać. Ale co z tego? Ryjek mi się cieszył – wreszcie byłem w górach, i to w jakich górach! Wyyyyysokich!

Ultrajanosik. Legendarny brak widoku na cokolwiek
Po trzech godzinach dotarłem do pierwszego punktu kontrolnego, miałem 75 minut czasu w zapasie. Byłem przekonany, że dalej może być tylko lepiej. Najostrzejsze podejście było już za mną, jeszcze kilka godzin i do mety dosłownie już tylko z górki.

Ultrajanosik Legenda. Jest super!
Świadomość, że zaczyna boleć
Stan pełnej ekstazy osiągnąłem po wdrapaniu się na Polski Grzebień.

Ultrajanosik – podejście. Fot: Jan Haręza
Najpierw wejście po klamrach i łańcuchach (uczcie się od głupszych: trzymanie rozłożonych kijków w rękach oznacza szansę na wbicie sobie owych kijków w udo), a następnie przytłaczająca panorama pobliskich szczytów.

Zaczyna się zabawa… Fot: Grzegorz Margas
Jaaaacie! Ale te Tatry są dzikie! Wodziłem wzrokiem po okolicy i nie rozumiałem, dlaczego tu mnie jeszcze nigdy nie było. Takie miejsce i tak blisko Warszawy!

Świat z wysokości 2200 metrów
Radośnie pomachałem posępnej grani i z uśmiechem na ustach, tudzież wywalonym na brodę jęzorem zacząłem schodzić ku drugiemu punktowi kontrolnemu.

Ultraradocha. Fot. Paweł Potempski
Schodzić, a nie zbiegać, gdyż ku swojemu niezadowoleniu odkryłem, że nie potrafię szybko poruszać się po wielkich głazach i osuwających się w dół zboczy pomniejszych kamieniach. Niby buty dawały radę, ale równocześnie głowa ostrzegała i plątała nogi: Uważaj! Tutaj upadek może być bardziej niż bolesny.

To nie Fotoszopa. To zdjęcie „do tyłu” na trasę
Lazłem w dół. 1000 metrów w dół na 7-miu kilometrach trasy, a wszystko było usłane kamulcami. Mój uśmiech zaczął powoli zamieniać się w grymas. No do cholery, jeszcze chwila i zacznę tracić zaoszczędzony czas! – pomyślałem i miałem rację.
Najpierw zaczęła się kurczyć wypracowana na podejściu oszczędność, potem zanikać przewaga z pierwszego etapu. 10 minut, 15, 30… w plecy. Było źle, bardzo źle. A może nawet gorzej. Równocześnie teren wciąż nie ułatwiał zadania…

Ultra zejście z 2000 metrów
Ostatecznie okazało się, że drugi etap zajął mi o godzinę więcej, niż pozwalają na to organizatorzy i mój zapas czasu skurczył się do 15 minut. Podczas, gdy na pokonanie pierwszych 12-tu km potrzebowałem niespełna trzech godzin, kolejne 10 km zajęło mi godziny cztery…

Ponoć da się po tym biegać… Zdjęcie: Grzegorz Margas
Już się nie uśmiechałem. Odmówiłem na punkcie regeneracyjnym gorącego kubka z makaronem i zacząłem napierać na kolejny szczyt – Łomnicę. Założenie było proste: tempo nie miało prawa spaść poniżej 15 minut na kilometr, a zapas czasu miał wzrosnąć.
Zrozumiałem, że czegoś tutaj nie doceniłem, że coś tutaj przeszacowałem. Otóż brakowało mi techniki.

Nawet, jak było źle, było niesamowicie
ultra trudno. a może i trudniej
Wymijając licznych turystów (ahoj, hi, hej, hallo, tschus, cesc, z drogi!) w niespełna godzinę wszedłem pod cel. Skalnate Plesco tonęło w mokrej chmurze, turyści grzali się herbatą, a mi było gorąco w krótkim rękawku. Miałem dwie i pół godziny, by dotrzeć do kolejnego punktu. Potem już tylko wejście / zejście i zacznie się „wypłaszczenie” trasy. Ufff?
Miałem dwie godziny, by zejść 400 metrów w dół. Dam radę? Chciałem w to wierzyć, ale patrząc na leżące przede mną głazy poczułem niepewność. A jeśli będzie równie trudno, jak przed poprzednim podejściem?
Skałki były coraz bardziej mokre. Omszałe. I śliskie.

Ultrajanosik. Nie umiem w takie kamienie
Zamyśliłem się nad czymś durnym i stanąłem tak, że wygięło mi lewą stopę. Równocześnie kląłem i syczałem z bólu. Na szczęście kontuzja nie była dyskwalifikująca. Kostka zaczęła puchnąć, ale działała. Uff!
Niedługo później poczułem, że zaczynam kopać paluchami w przód butów. Pochyliłem się, by poprawić wiązania i widzę, że to nie wina poluzowanych sznurówek, a tego że rozkleiły mi się czubki w moich Altrach z przebiegiem poniżej 50K i zaczepiam paluchami o zapadnięte przody butów! Do przepaku i czekającej tam na mniej drugiej pary obuwia miałem jeszcze 30 km – to był wyrok śmierci na paznokcie wielkich paluchów.
W końcu zgubiłem szlak. Owszem, wcześniej też pokonywałem miejsca, gdzie szedłem na czuja i trawersując gołoborze szukałem oznaczeń, ale tu było gorzej. Oznaczenia… były po drugiej stronie wodospadu, wzdłuż którego właśnie z dużym trudem schodziłem. Pewnie z powodu tego trudu po tamtej stronie były łańcuchy, a u mnie nie. Zawróciłem, mozolnie wdrapałem się z powrotem na górę…
…i osiągnąłem punkt kontrolny równo z limitem czasu.
I będziesz organizatorów słuchać…
Wolontariusze deklarują, że jeszcze mnie wypuszczą, ale współpracujący z nimi pracownik Słowackiego Parku Narodowego patrzy na mnie i ostrzega łamaną polszczyzną: trudno, ślisko, ciemno. Pomyśl!
Patrzę na mapkę, faktycznie… podejście jest OK, ale zejście to ponad 1100 metrów różnicy wysokości! Zaczynam kalkulować…

Ultrajanosik Legenda, profil trasy zawodów
…skoro przed chwilą 400 metrów schodziłem dwie godziny, a tam ma być trudniej i ponad dwa razy dłużej, to potrzebuję minimum 5 godzin na zejście (32 km – 38 km) i z godziny na wcześniejsze podejście. Czyli, po pierwsze skończę odcinek dwie godziny po limicie czasu, po drugie – większość zejścia będę robił po ciemku…
Owszem, mam czołówkę, ale słabą. Specjalnie taką zabrałem, by niepotrzebnie nie dźwigać mocnej i ciężkiej. Przecież przed zachodem słońca miałem być na 56-tym kilometrze! Tymczasem słońce zaraz zniknie, a ja mam przed sobą jeszcze 25 km do przepaku. Z jednej strony, to są jakieś jaja. Z drugiej – przecwaniakowałem.
Zapatrzyłem się we wznoszące się nad doliną łyse szczyty. Fakmi, to nie tak miało być. Fajnie, że organizatorzy dawali mi wyjść z punktu po limicie, ale…
Zdjąłem plecak i złożyłem kijki.
Co z tego, że mam twardy łeb i siłę?
Słowackie Tatry mnie ograły.
Przez techniczny knockout.
Potem nastąpiła smutna rutyna – zakładanie na siebie wszystkiego co jakoś grzeje, czekanie na innych zdjętych z trasy zawodników, dwugodzinne zejście z gór w stronę najbliższego parkingu i „już” o 22:00 byłem z powrotem w Niedzicy.

Niedzica i biegowe miasteczko
Ultrajanosik Legenda – podsumowanie

Tyle powietrza, a płuca krzyczą: więcej!
Po pierwsze. Ultrajanosik Legenda to bajkowa i piekielnie trudna trasa. Czołówka pierwsze 30 kilometrów robiła w tempie 6 km na godzinę, ostatnia osoba skończyła zawody prawie 5 godzin po dobowym limicie. Jeżeli nie umiecie zbiegać po luźnych kamieniach i skakać po głazach, to nie wyjdziecie z terenu TANAP’u przed limitem. No się nie da!
Po drugie. Bardzo przypadła mi do gustu atmosfera miejsca i świetna lokalizacja miasteczka biegowego. Organizatorzy witali na mecie wszystkich zawodników (czytaj: stali tam, marzli i tracili głos od wieczora w sobotę do południa w niedzielę!), a lokalizacja imprezy w pobliżu zalewu i pola kempingowego kusiła do piknikowania tamże.
Po trzecie. Odniosłem wrażenie, że szybki rozrost festiwalu o nowe biegi i więcej uczestników nieco wyprzedził organizację / logistykę. Wszystkie niedociągnięcia, to niby drobiazgi w stylu: brak jasnego info, które worki w pakietach startowych, do czego służą; bardzo drobna czcionka przy profilu trasy umieszczonym na numerach startowych; organizacja punktu żywieniowego, na którym nie ma wody bez dodatków; zdejmowanie oznaczeń trasy jeszcze przed jej zamknięciem – ale w sumie pokazały one, że całość wymaga jeszcze trochę dotarcia.
Fajnie byłoby też, gdyby na trasie pojawiły się podstawowe informacje o tym, jaki jest dystans do kolejnego punktu i ile czasu na to, gdyż wolontariusze nie zawsze to wiedzieli, a przewiany i niedotleniony mózg zawodzi.
Po czwarte i najważniejsze. To nie jest bieg dla każdego. W sumie mógłbym nawet napisać, że to bieg dla nielicznych, i że nawet zgromadzenie wymaganych przez organizatora 9-ciu (!) punktów ITRA, nie gwarantuje, że uda się go wam skończyć. Niemniej polecam imprezę, polecam jak cholera. Wygląda na to, że Bieg Granią Tatr dostał godnego rywala do tytułu najbardziej „górskich” zawodów ultra w Polsce, a ja ultra wyzwanie ciśnięte boleśnie, prosto w roześmianą gębę.

Tak zwane biegi górskie…

…oraz przykład „najlepszego” odcinka trasy
Ultrajanosik Legenda – wykorzystany sprzęt
Lista krótka, reszta czekała na mnie na przepaku:
- Buty Altra Superior 3.0. Na trasie OK, ale to że się rozkleiły, to jest skandal
- Skarpetki palczaste Injinji
- Spodenko-majtki z Decathlonu
- T-shirt Merino / Inov-8
- Dwa buffy
- Plecak Grivel 12l
- Kijki Fizan
- Picie: Bukłak 2 x 1.5l wody, Bidon z 0.5 mieszanki yerba mate i zielonej herbaty. Potem 2 x 0.5l Coli i szklanka herbaty z lubczykiem (dzięki Panowie!)
- Jedzenie: Dwa jajka, 100 g mieszanki studenckiej, trzy żele i 8 kostek Dextro z punktów odżywczych
ps.
Dla pamiętliwych i ciekawych czasu mojej znajomej z drugiej fotki: podczas, gdy w 2016 80K zajęło jej niecałe 12h, to w 2017 na 100K potrzebowała 23 godziny. Ta różnica pięknie pokazuje, co czeka na Was w Wysokich Tatrach, o które została wydłużona trasa zeszłorocznego biegu. Sama Monika wspomniała mi na mecie, że poza techniczną trasą w kość dało jej łemkowinowe błoto, połączone z padającym przez całą zimnym noc deszczem.