Nie znam trasy, nie mam planu. Standardem jest, że kilka rzeczy mnie wkurwia. Numer który jeszcze przed startem porwał mi się na dziurce, ludzie machający kijami jak pojebani. I czym ci górale palą w piecach? Owcami?!
[Tekst na blogu został opublikowany dzięki uprzejmości autora. Wszystkie prawa należą do autora]
WPIS W SKRÓCIE:
1. Tekst należy do cyklu Goście 100hrmax.pl
2. Autora, Paweła Zająca, poznaliście w relacji z naszego szalonego startu w Rzeźniku…
3….tym razem postanowił sprawdzić się w walce z śniegiem i mrozem
Próbuję złapać linę leżącą na śniegu, ale tracę równowagę i gubię kije, bo lina się rozciąga nie stawiając oporu, upadam na kolana i akurat podnoszę wzrok w kierunku obiektywu robiącego mi zdjęcie fotografa. Idealne sobie znalazł miejsce w połowie najtrudniejszego podejścia. Syczę…
Litości…
Żar jednak nie zna litości. Nie zatrzymuj się, nie patrz za siebie. Odnajduję kije, wbijam je w śnieg i zmrożoną ziemię i krok za krokiem mozolnie pnę się pod górę. *^&*%$ miejmy to już za sobą!

Podejście pod Żar. Autor: Walusza Fotografia
Na szczycie pytam wolontariusza ilu było tu przede mną.
Piętnastu, jesteś szesnasty…
Hmmmm nie tak źle, w końcu startuje tu bez żadnego planu.
Patrzę w dół i widzę, że następny zawodnik jest w połowie podejścia. Niezły ten wasz Żor, chociaż gdyby zaserwowano mi go na koniec biegu, jak ma to miejsce na letniej edycji Ultra Janosika byłby wisienką na torcie. A tak, był tylko piekielnie trudnym, ale też krótkim podejściem na początku biegu. Sławek podkręcał atmosferę, straszył, że Żar wyssie z nas wszystkie siły, tabliczki na trasie dolewały oliwy do ognia…

Zimowy Janosik. Sławkowa motywacja zawodników
Przewrotnie podejście dodało mentalnej siły, gorzej było na górze. Tu trzeba wspomnieć, że słynny Żar wygląda jak grzebień – zbocza są strome, a wierzchołek podłużny, więc ścieżka wiodącą po nim płaska… A ja w biegach górskich najbardziej nie lubię płaskich fragmentów. Pod górę jestem mocny, w dół też, ale na płaskim staję się już całkiem łatwą ofiarą.
Dobiegłem do wieży widokowej, nawet przeszło mi przez myśl, żeby się na nią wejść i zrobić zdjęcia, bo widok był obłędny. Ale postanowiłem zadowolić się panoramą Tatr zrobioną zaraz po wdrapaniu się. Tym bardziej, że dogonił mnie Piotrek, z którym przebiegłem kilka początkowych kilometrów…

Zimowy Janosik. Żar – ultra panorama Tatr
Zimowy Janosik. Żor Extreme. Początek
Zapowiadali -11 i jest, a przynajmniej tyle pokazuje termometr w samochodzie. Ale nie odczuwam tego. Na Mazowszu zimniej mi jest przy -4. Grzeją mnie emocje. Nie znam trasy, nie mam planu, zawsze miałem… Trochę się wkurzam. Kilka razy próbowałem podpytać organizatorów, ale nabierali wody w usta. Na odprawie Sławek coś mówi o trasie, znowu straszy, słyszę niewiele, głównie śmiechy osób mających w dupie odprawę.

Zimowy Janosik. Profil krótszej trasy zawodów Żor Extreme (bez pierwszych 10 km)
Pięć minut do startu. przeciskam się przez tłum. Chcę ustawić się gdzieś w drugiej połowie stawki. Jedyny plan jaki mam, to nie dać się ponieść ułańskiej fantazji, którą z reguły prowadzi mnie na manowce. Z zamyślenia wytrąca mnie głos jakiegoś gościa:
O, kolega też na Żor. Wiesz może jak w końcu idzie ta trasą?
Taaaa…, wiem tylko, że Żar ma być na początku i że drogi rozchodzą się na 6 km, gdzie my skręcamy w prawo.
Ruszamy spokojnie. Trochę gadam z nowo poznanym kolegą (chociaż oficjalnie przedstawimy się sobie jakieś 40 kilometrów i 6 godzin później). Leci w Cascadiach co nie rokuje najlepiej w głębokim śniegu. Wybiegamy w górę, chmury ustępują miejsca słońcu i zaczynają się obłędne widoki. Kolega ze startu zostawia mnie z tyłu (co ciekawe, na Żarze ma się okazać, że to ja go zostawiłem z tyłu, a nie pamiętam żebym go wyprzedzał).
Standardem jest, że kilka rzeczy mnie wkurwia. Numer który jeszcze przed startem porwał mi się na dziurce i wisiał do góry nogami traci teraz druga dziurkę, więc wisi teraz po przekątnej na pasku. Na zdjęciach będę wyglądał jak kretyn… jest ciasno, droga dość wąska, poza nią śnieg po kolana, a ludzie machają kijami jak pojebani. Można dostać w kolano albo oko. Ja swoje kije wyciągam dopiero jak wkraczamy na szeroką stokówkę. Zdejmuję też wtedy wiatrówkę – to był kolejny wkurw – jestem już pod nią mokry. Teraz będę marzł…
Nareszcie dobiegamy do Jurka w żółtej czapce, który kieruje – w prawo na Żor. Nareszcie! Zaczyna się niezbyt ostre podejście, ale też cisza i spokój. To lubię. Pod górę wyprzedzam dwie osoby. Coś nawet zagaduję, ale jednak staram się delektować ciszą… Napisy na tabliczkach sugerują, że już zaraz się zacznie, że Żar z dupy, że mamy się modlić, a tu zamiast w górę lecę w dół, potem się wypłaszcza, tylko wkurwiają nie do końca zamarznięte strumienie i ciulowe oznaczenie sugerujące, że mam się wspinać pionowo do góry przez krzaki.
Miał być hardcore, ale bez przesady!
Uff, okazało się, że jeszcze nie tu. Ale trochę mnie to spowolniło i dogoniła mnie grupa chyba 5 osób. Postanowiłem ich jednak zgubić na lekkim podejściu poprzedzającym Żar właściwy.
Aż wreszcie zza zakrętu wyłonił się On z dołu widać wdrapujących się ludzi, wygląda naprawdę stromo. Nie ma co się modlić, trzeba napierać. Próbuję złapać linę leżącą na śniegu, ale tracę równowagę i gubię kije, bo lina się rozciąga…, ale stop! O tym już Wam opowiadałem…
Zimowy Janosik. Do Dursztyna
Teraz lecimy w dół zastanawiając się co dalej z tą trasą. Okazuje się że obiegliśmy Żar dookoła nadkładając prawie 10 km i teraz jest spory kawałek do znajdującego się na 22 km punktu, w dużej mierze twardymi, ale zaśnieżonymi drogami, w dużej mierze pod górę… Czyli nuuuuda, ale osłodzona wyścigiem z piątką zawodników, którzy dogonili mnie po podejściu pod Żar. Uwielbiam motywować się w ten sposób. Doganiam kogoś, ktoś dogania mnie, przed kimś uciekam. Na trasie Zimowego Janosika było dużo otwartych przestrzeni i niesamowita widoczność, co sprzyjało takim rozgrywkom, więc do kolejnego punktu – ok. 29 km w Trybszu walczyłem w ten sposób, ale do tego jeszcze wrócę…
Dobieg do Dursztyna umilały też piękne widoki… po prawo Żar, po lewo Tatry, a z przodu spowita w zasłonę smogu majaczy królowa Beskidów – Babia Góra.

Jest piknie! Żar
Punkt żywieniowy robię na szybko – pomarańcze, bidony, herbata i drożdżówka na drogę. Tak staram się robić zawsze. Wolę nie piknikować. Zwłaszcza, że punkt był na zewnątrz, a jak wiadomo pogoda mało piknikowa.
Do Trybsza niedaleko – ok 7 km. Dalszy ciąg mojego wyścigu. Z góry widać jak fatalne jest powietrze – w dolinach zalega smog (nie, nie mgła, tylko coś koloru ciemnoszarego), nie wiem czym palą Ci górale. Owcami?
Kilka razy mijamy się z Piotrkiem. Na razie wydaje się, że ja jestem szybszy – dogania mnie z reguły jak robię sobie postoje na zdjęcia, ale pamiętam jak na początku mówił, że rozpędza się po 25 km. Za to ja koło 30 km zaczynam kryzys i ten stan powraca co kilkanaście km…
Z całej grupy jeden gość ucieka wyraźnie do przodu. Potem widuję go jedynie na zdjęciach. Spośród reszty do Trybsza dobiegam w czołówce razem z dziewczyną z numerem 012 elegancko rozpędzając się na zbiegu.
W Trybszu zonk – nie ma coli i nie ma kawy (wolontariusz mówi, że może zrobić, ale się do tego nie kwapi), a ja robię się śpiący. Za chwilę słyszę, że ktoś poszedł do sklepu po Colę, więc się nie spieszę, co przypłacam utratą kontaktu wzrokowego z najbliższymi “rywalami”. Ale cola trafia do bidonu. Dodatkowo, jak wyjmuję telefon po wyjściu z punktu, żeby zadzwonić do Agnieszki gubię rękawiczkę i muszę się cofnąć kilkaset metrów. Całe szczęście, że nie dodzwoniłem się za pierwszym razem i od razu zauważyłem jej brak, bo w przeciwnym razie bym musiał dużo więcej nadłożyć, albo ryzykować odmrożenie palców…
Żor Extreme. Najgorzej
Z Trybsza do Łapszanki wiedzie najtrudniejsze odcinek – na 10 km mamy prawie 500 metrów do góry i jedynie niecałe 200 w dół. Na początku sunąłem pod górę zdemotywowany stratą czasową, do tego zapowiadał się jakiś kryzys – mój standard na 30-tym kilometrze. Wciągam żel i nie zaprzątam sobie głowy głupotami. Przede wszystkim – nie zatrzymuję się. Zawsze w takich sytuacjach przypomina mi się opowiadanie Stasiuka „Mury Hebronu”:
Lewa noga. Prawa noga. Lewa noga. Przyniosłem tutaj wszystko, co miałem, i jestem, wciaz jestem. Samowystarczalny. Drążyć to, co dookoła, a dookoła tak niewiele. Chociaż przyniosłem ze sobą wszystko, co miałem do tej pory. Wszystko, co miałem, by wiedzieć. By żyć, dano mi tez wszystko. Rzeczy. Powietrze. Dźwięk. Światło. Jestem karmiony i moje zmysły też.”
Więc idę…, sytuację ratuje znowu otwarta przestrzeń. Widzę kogoś przed sobą więc go gonię. Okazuje się, że to maruder z trasy Bedzies Kwicoł, potem kolejny i kolejny. Zaczynam od takich. Którzy mają dość, co dwa kroki stają i łapią się za głowę, potem już są tacy którzy próbują walczyć ze sobą, albo też podejmują walkę ze mną… czasem czuję zawód, bo liczę, że w końcu dogonię kogoś ze “swojej” trasy. Ale i tak udaje mi się oszukać mózg tym wyprzedzaniem.
Mam w nogach ponad 30 km, to o 10 więcej niż “Kwicoły” w tym samym czasie. To psychicznie dodaje mocy. Kiedy mijam jednego, to na horyzoncie pojawia się kolejny lub dwóch. Odległości są spore. Większość trasy pokonuje w pojedynkę wyszukując małych postaci w białej przestrzeni…

Zimowy Janosik. Paweł Zając na Żor Extreme. Zdjęcie od Fotografia Bez Miary.
Jest już po 12:00. Słońce świeci cały czas i przez to ciężko pokonywać jest trasę. Śnieg jeszcze nie topnieje, bo jest minimalnie poniżej zera, ale śnieg jest cięższy, luźny i odrobinę wilgotny. Mudclawy robią się coraz bardziej mokre. Na szczęście wczoraj kupiłem stuptuty, bez nich by była tragedia…
Zastanawiam się ile do punktu, ale na tym etapie biegu matematyka już mi z reguły sprawia problem. Do tej pory było głównie pod górę, teraz trasa zaczyna lekko opadać, aż dobiegam do asfaltu. Strażak pyta, czy ktoś jest jeszcze z tyłu. Odpowiadam, że na pewno kilkanaście osób, a może i więcej. Mówi że do punktu równo kilometr asfaltem.
Zaczyna się wyzwanie. Na asfalcie nie ma wymówek. Powoli, ale trzeba biec. Widoki są obłędne. Tatry na wyciągnięcie ręki, ale przestaje rozpoznawać szczyty, nie wiem czy ze zmęczenia, czy po prostu zmieniła się perspektywa i to głównie słowacka część. Zdjęć nie robię – już mi szkoda czasu.
Na punkcie znowu spotykam Piotrka. Który to już raz dzisiaj? Ostatni odcinek zmasakrował go podobnie jak mnie. Punkt żywieniowy jest full wypas. Pytam czy jest szansa na kawę, facet leci do domu po kawę i mi ją robi. Po czym pyta czy chce mleka i znowu biegnie do domu. Zanim woda się zagotuje facet ma wszystko co potrzebne, a ja mogę delektować się kawą i drożdżówką. Już w marszu oczywiście… Poprzedni odcinek był najtrudniejszy, ten zapowiada się najłatwiejszy. Odwrotnie niż poprzednio – tylko 130 w górę i 500 w dół na 8 km. Ale jest coś czego nie przewidziałem… Drogą w dół jest oblodzona w kilku miejscach. Myślę sobie, że może chociaż wyprzedzę Piotrka, który wyszedł z Łapszanki kilka minut przede mną, bo Cascadie nie są najlepsze na taką nawierzchnię….
I wtedy sam lecę na glebę.
Podnoszę się i za zakrętem spotykam Piotrka. Siedzi na glebie i zakłada kolce na buty, mówi że już 3 razy leżał. Na chwilę mu uciekam, ale potem mnie dogania i przez kilka km lecimy razem. Fajnie było dotychczasową część biegu pokonywać w samotności, ale na tym etapie towarzystwo bardzo się przydaje.
Zimowy Janosik. Ostatnia prosta
Na trasie zrobiło się tłoczno, doganialiśmy coraz więcej “kwicołów”. Przy okazji sporo gadaliśmy, co pomogło odwrócić uwagę od zmęczenia, więc w sumie niepostrzeżenie minęło 10 km i dotarliśmy do Łapsz Niżnych, gdzie był ostatni (nie licząc samoobsługowej Cisówki) punkt żywieniowy. Metodą Zacha Millera wciągałem na szybkości pomarańcze i ciastka, a kawę wziąłem w kubek na drogę. Pogardziliśmy ciepłym posiłkiem, żeby się nie rozsiadać w ciepłe zbyt długo.
Jeszcze przed Lapszami dowiedziałem się, że Piotrek jest fanem 100hrmax.pl [naprawdę tak napisał! redakcja], biega po schodach na bosaka i właśnie biegnie swoje pierwsze ultra. Kawałek za punktem zacząłem mieć problem z dotrzymaniem mu tempa, a widziałem że ciągnie go do przodu, więc kazałem mu biec i zaczekać na mecie. Chciałem sobie zrobić z nim pamiątkowe zdjęcie, ale oczywiście zapomniałem. Ehh
Końcówka. Walka z zimnem i zmuszanie się do biegu, nawet na zbiegach. Luz i moc poczułem dopiero jak zacząłem rozpoznawać miejsca w których byłem rano. Widzę w dole zamek w Czorsztynie, potem też zamek w Niedzicy, następnie przez tamę i po schodach, których bałem się po tylu km w nogach, a okazały się nie być takie straszne. Jeszcze kawałek do hali… Brama skojarzyła mi się z tą, którą wbiegało się na Narodowym na metę Maratonu Warszawskiego.

Zimowy Zając kica przez linię mety
Przed metą czeka Aga (dziękuję :*). Za metą Sławek – główny organizator całego przedsięwzięcia, z którym udaje się zamienić kilka słów. Za chwilę spotykam Piotrka – dołożył mi 8 minut.
![Bestia i Sławek. Ciekawe, co sobie powiedzieli [red]](https://100hrmax.pl//wp-content/uploads//2018/03/zajac_slawek.jpg)
Bestia i Sławek. Ciekawe, co sobie powiedzieli [red]
Liczyłem na 8 godz, wyszło 8:25 – z reguły moje plany chybiają o blisko pół godziny. Ale co mogę powiedzieć dobrego o swoim biegu, to że druga połowa poszła szybciej niż pierwsza, zaś Endobłondo wyliczyło, że najszybszy maraton i połówkę zrobiłem w końcówce biegu!
Korzystając z okazji, że tu się produkuję pochwalę organizatorów Zimowego Janosika. Po pierwsze za punkty na których było wszystko co potrzeba (poza drobną wpadką z kawą). Po drugie za oznakowanie trasy. I po trzecie, ale wcale nie najmniej ważne – za zorganizowanie mety w hali. Gdyby przyszło mi przejść kilka metrów w choćby minimalnie ujemnej temperaturze, to zaczęło by mnie telepać z zimna. Tu wszystko odbyło się w komfortowych warunkach, w cieple można było odpocząć, a potem spokojnie się przebrać.
Jeśli chodzi o minusy, to największym był brak informacji o trasie Żor Extreme. Większość zawodników wolałaby się jakoś psychicznie przygotować do tego co ich czeka. A tutaj trasę poznawaliśmy właściwie w jej trakcie.
Na zakończenie dodam, że następnego dnia nie miałem najmniejszego problemu z chodzeniem po schodach i nawet udało się zrobić krótka wycieczkę na Sokolicę. Jeszcze nigdy nie czułem się tak dobrze po ultra.

No i wyhodowałem sobie kalafiorka. Zimą!
Zimowy Janosik – ekwipunek
– czyli w co się ubrać, by się nie zabić. Mój sprzęt na Żor Extreme to:
- Buty – nieśmiertelne Inov-8 Mudclaw 300. Na śnieg i błoto idealne.
- Ubranie – Bluza z pakietu startowego. Nie praktykuję biegania w niesprawdzonych ciuchach, ale po przymiarce okazała się ciepła i dobrze przylegająca, więc zaryzykowałem i był to strzał w dychę.
- Podkoszulek termiczny Brubeck – rewelacja, ciepło i w miarę sucho na skórze.
- Leginsy Ronhill – stare i sprawdzone.
- Skarpety termiczne z wełny Snickers Workwear – w teorii robocze, ale mi się świetnie sprawdzają do biegania zimą – stopa nie marznie, nawet jak namiękną jest nie najgorzej.
- Stuptuty – Kalenji Trail Gaiter. Kupione w ostatniej chwili [znowu niesprawdzony sprzęt! redakcja], kilka godzin przed wyjazdem. Może cena jak na Decathlon nie powala, ale jakość super. Plus za mocny pasek puszczony pod stopą. Minus za brak regulacji.
- Kije – Black Diamond. Trekkingowe, nie biegowe i nie moje, więc modelu nie znam, ale biegłem z nimi już drugie ultra i dały radę. W takich warunkach kije są moim zdaniem obowiązkowe.
- Plecak – Grivel Mountain runner 12 l. Przez 2 lata przebiegł ze mną 7 biegów ultra o łącznym dystansie ok. 500 km i niezliczoną ilość treningów. Nigdy mnie nie zawiódł.
- Bidony – Aptonia z Decathlonu 9 zł za sztukę. 2 x 0.6 litra. Od jakiegoś czasu nie używam camelbacka, bo utrudnia mi zmieszczenie wszystkiego do plecaka [redakcja potwierdza. Grivel i camel to słabe połączenie]